Posty

Wyświetlanie postów z lipiec, 2023

Końcówka i Moszna

Ostatniego górskiego dnia podjechaliśmy do Jaworek pod kolejkę. Poszliśmy do rezerwatu Zaskalskie, bo jeszcze nie byłam - kiedyś obowiązywał zakaz wstępu. Nie doszliśmy do końca, bo Skalski Potok po deszczach wartko i głęboko rozlał się na całą drogę. A może tam zawsze tak jest? Wjechaliśmy kolejką na polanę nad Homolem, posiedzieliśmy, bo H. zawsze lubił to miejsce, ale mieli problem z kanalizą i średnio pachniało, więc wkrótce sobie poszliśmy. Młody miał ochotę na łąkę pod Wysoką (czasem są tam kleszcze, trzeba uważać). Pokontemplowaliśmy, owca nam się prawie oswoiła i zeszliśmy do wąwozu. H. długo wybierał miejsce godne postoju i wzbudzał wśród grup kolonijnych podziw swoimi parkurowymi umiejętnościami. Lubi się popisywać, niby mimochodem oczywiście. W Szczawnicy ostatni długi spacer, sery i tak dalej. 30.06 zaraz rano ruszyliśmy w drogę. W tym roku mam duużo lepszą kondycję, niż w zeszłym, mogę sobie pozwalać na przejeżdżanie całej Polski za jednym zamachem. Wtedy ledwo po god

Szczawnica c.d.

  Ten dzień w ogóle był ciekawy, ponieważ zaraz na przystani wleźliśmy w rodzinkę. Też czekali na tratwę. Flisak cumował po przeciwnej stronie i wylewał wiadrem wodę z dna. Ze wszech miar nie do przeszkadzania praca, niech wylewa, im dokładniej, tym dla nas lepiej. Jasne chyba. Nie dla ojca rodziny. Zaczął się drzeć przez Dunajec, że oni tu czekają i tak dalej. Spojrzeliśmy po sobie z synem... No nic, flisak był bardzo łagodny, albo miał dystans do ceprów. Nie rzucił wiązanki, przypłynął po nas. Jak się siada na łodzi, każdy wie, że ciężar musi być m.w. rozłożony z prawa na lewo. Siedliśmy, flisak odbił od brzegu, rodzinka stwierdziła, że focie, ojciec wstał gwałtownie i przesiadł się do matki i dzieci. Flisak wbił drąg w dno, ja całym ciężarem przechyliłam się przez burtę, żeby zneutralizować wahnięcie... Dzięki. Nic, przeprawiamy się dalej. Niby kilka minut, a wrażeń po pachy, bo tatuś znów błysnął: "Tak, tak, Franiu. Jak się nie będziesz uczył i nie zdasz do średniej, to te

Szczawnica

 24.06 pojechałam z młodym do Szczawnicy. Nie byliśmy tam prawie od wyprowadzki nad morze, bo jednak w Izery jedzie się o połowę krócej. Miałam też trochę blokadę, ponieważ kilka lat temu całe zbocza Małych Pienin były popalikowane, podzielone na mini działki. Oczyma wyobraźni widziałam rzędy weekendowych domków. Aż mi się to śniło - skandynawskie, szare szeregowce z oknami do podłogi i tarasami z sidingu. Nie było kogo zapytać, postanowiłam więc zmierzyć się z rzeczywistością. Lubimy Pieniny i dobrze się czujemy w Szczawnicy; dla H. to w ogóle najfajniejsza górska miejscowość w RP. Pojechaliśmy zaraz na początku wakacji, bo to moja najulubieńsza pora. Jeszcze mało robali, zieleń nie wybujała, łatwiej się przedzierać przez nieuczęszczane szlaki, ciepło, dni długie na max.  Nie mamy tam ulubionego miejsca noclegowego, niestety. To próbuję tu, to ówdzie... Mam jeszcze plany, więc nie chciałam też specjalnie przepłacać. Znalazłam na Bookingu Summit, zadzwoniłam do właściciela, trochę mi o

Toruń i pani Uli część druga

Wybraliśmy się do piernikolandii, ponieważ zdecydowałam, że nie pojadę tego lata do Kor do Holandii. W zasadzie nie mam ochoty się tam tłuc ogólnożyciowo. Nie interesuje mnie ten kraj. Kor konsekwentnie dopytuje jednak: "Kiedy. Kiedy?". Jest tam bardzo samotna, więc kiedyś wreszcie powinnam. Drugi, prócz wspierania przyjaciółki, powód, żeby tam pojechać, to ten, że gdyby tu świat się zawalił, dom Kor będzie pierwszym przystankiem na drodze mojej i syna ucieczki. Mam to już z Kor ustalone, muszę więc jeszcze bardziej, niż robiłabym to normalnie, dbać o naszą relację. Już rok temu wymiksowałam się z podróży do Holandii i bardzo wypadało, żebyśmy w tym roku jechali. Łech. Kawał drogi i po co. Do miasta. Żeby Kor mieszkała w górach, albo w tropikach, rozumiem, ale jakieś miasto? Zupełnie nie moje klimaty. Uznałam więc, że muszę przynajmniej spotkać się z nią w Polsce, zawsze to bliżej, więc taniej. Bo Kor siedzi w RP ile tylko może, znaczy, na ile jej pozwalają przepisy podatko

Pani Uli część pierwsza

Tuż przed bibułkowymi atrakcjami, pod koniec maja, przyjechała pani Ula. Im jesteśmy starsze, i ona i ja, tym bardziej mnie męczy. Bardzo roszczeniowa jest, czasem wulgarna, egoistyczna i wszystko ma być już, na gwizdek, bo ona tak chce. Potrafi zgnoić kelnerkę, sprzedawcę, który nie ogarnia, prycha, fuka i jest uszczypliwa. Szczególnie przejawia się to w jej relacjach z osobami, które w jakikolwiek sposób są od niej zależne. Nie daj boh byłoby przyjechać do niej w gości na przykład. Obserwowałam, jak dyryguje przyjaciółkami, które nieopatrznie władowały się w taki układ. Nie, nie. Dla mnie stara się być miła, ponieważ jest, nieładnie mówiąc, zdana na moją łaskę. Albo ją gdzieś zawiozę, albo nie, albo spędzę z nią czas, albo nie. Nie muszę, to tylko moja dobra wola, moje auto i moje pomysły. Potrafi się jednak zapomnieć i także mi brzydko dociąć. Wyłazi to z niej. Bardzo by się oburzyła, gdyby coś takiego usłyszała o sobie. We własnym mniemaniu jest po prostu szczera. Topsz. Pomału zac

Dalej wiosna

 Następną atrakcją był masaż gorącymi kamieniami, ten zasponsorowany przez V. i M. Na bonie prezentowym napisane było, że jest ważny do maja, więc z wielkim fochem umówiłam się wreszcie pod koniec owego miesiąca. No bo głupio byłoby potem tłumaczyć się znajomym, że go nie wykorzystałam, a wydałoby się na pewno, ponieważ przyjaźnią się z masażystką. Ooo, odszczekuję. Odszczekuję swoje marudzenie. Bardzo nie miałam ochoty iść, bo, o ile ogólnie nie mam nic przeciwko spa, to zupełnie mi to tu nie pasowało. Między zakupami, pilnowaniem prac domowych młodego (gorąca końcówka roku szkolnego), sklepowymi sprawami i wszystkim. Poszłam z łachy i taka niespodzianka, że ach. Ju Jing jest rewelacyjna, a jej masaż miał wszystkie masaże pod sobą.  Czysta sztuka wysokich lotów, naprawdę. Ju Jing nie jest tania, ale gdybym miała iść na masaż, albo polecić komukolwiek w Kgu, to wyłącznie tam. To, co i jak ona mi robiła, jest nie do opisania. Straciłam poczucie czasu i rzeczywistości. Odleciałam. Przy

Zdjęcia

Wróciłam, siadłam i zaraz zaczęła mnie nachodzić dziewczynka, która pisała (lub nie) pracę na temat zainteresowania ludzi tematyką ezoteryczną. Przychodziła do sklepu po śniadaniu i siedziała do zamknięcia. Pod koniec dawałam jej już nawet coś do roboty, bo co się miała bezczynnie marnować. Przy okazji opowiedziała mi historię swojego życia miłosnego i tak dalej. Z ciekawych, to miała coś takiego, że bardzo mocno reagowała na energię ludzi oraz minerałów. Kiedy przyszła moja stała klientka, która ma problem z licznymi podczepami, studentce dosłownie wykręcało głowę. Wyglądało to niemal jak w "Omenie". Gdy wzięła w dłoń chalcedon niebieski, minerał na wyciszenie i spokojny sen, cała ręka zaczęła jej latać w niekontrolowany sposób. Straciła nad nią kontrolę. Dłoń jej się zacisnęła, nie mogła rozewrzeć palców (nagrałam to nawet). Wg mojej matki i wg I. panna miała wielkie braki i organizm gwałtownie ssał energię z minerału. Rety. Ostatniego dnia nagle po prostu wstała i wyszła

Wędrowanie klifami, zabytkowe wille i ogrody, Palma

13.04 pojechaliśmy do Dei (ta Deia), które cierpi na bycie przelotówką i nienawidzi turystów, choć bez ich obecności byłaby zapomnianą, biedną i zapadłą dziurą. Cóż, dualizm. Bezpłatny parking, na którym jest jakakolwiek szansa na miejsce: w zasadzie za miejscowością, ale jest wygodny chodnik, jeszcze kawałek za domem Roberta Gravesa, po prawej stronie (jadąc od Valdemossy). Może jest to na początku Carrer Francisco Mas. Deia jest mała i widokowa, bo góry. Bez samochodów, bez przerwy przepychających się przez jej wąską i krętą główną uliczkę, pewnie rzeczywiście robiłaby sympatyczne wrażenie. Można podejść do kościoła na pagórku (przynajmniej nie ma aut i są kolejne widoki), albo usiąść w knajpie, w sumie tyle. Podeszliśmy więc i usiedliśmy, a następnie zjechaliśmy bardzo krętą i wąską drogą do Cala Deia. Nie jest to przesadnie bezpieczna trasa, ponieważ nie wszyscy są zainteresowani sprawdzaniem, czy zza zakrętu czasem nie wyłoni się pojazd jadący z przeciwka. Parking był chyba pł

Smocze Jaskinie, pociąg i niesamowity wąwóz

 11 kwietnia wybraliśmy się do Smoczych Jaskiń. Uchodzą za jedną z największych atrakcji wyspy, więc trochę obciachem byłoby nie zwiedzić, a poza tym mrówczy szef taak zachwalał... Z relacji w necie wiedziałam, że zdecydowanie należy wykupić bilet wcześniej , bo to mega kupa turystyczna i przemysł. Hiperturystyka. Autokaty z kurortów etc. Jedzie się spokojnie do Porto Cristo i wielkie drogowskazy od razu kierują do jaskiń. Jest wielki, bezpłatny parking w cieniu drzew, bezpłatne toalety, knajpa z fast foodem, sklepiki z badziewiem, a do kas wielkie kolejki mniej zorientowanych osób, kupujących bilety na odległe godziny. Na początku nawet mi się podobało. Nabyłam po korzystnej cenie kilka minerałów, w tym fluoryt, który wzruszył mnie do łez (coś w tym roku mam z tym fluorytem, co spotkanie, to akcja), a potem siedziałam w słońcu spokojnie sącząc aperol, bo trzeba było doczekać do pory wejścia.  Potem, niestety, gorzej, bo to miejsce jest naprawdę istną maszynką do mięsa. W kolejce do we