Końcówka i Moszna
Ostatniego górskiego dnia podjechaliśmy do Jaworek pod kolejkę. Poszliśmy do rezerwatu Zaskalskie, bo jeszcze nie byłam - kiedyś obowiązywał zakaz wstępu. Nie doszliśmy do końca, bo Skalski Potok po deszczach wartko i głęboko rozlał się na całą drogę. A może tam zawsze tak jest?
Wjechaliśmy kolejką na polanę nad Homolem, posiedzieliśmy, bo H. zawsze lubił to miejsce, ale mieli problem z kanalizą i średnio pachniało, więc wkrótce sobie poszliśmy. Młody miał ochotę na łąkę pod Wysoką (czasem są tam kleszcze, trzeba uważać). Pokontemplowaliśmy, owca nam się prawie oswoiła i zeszliśmy do wąwozu. H. długo wybierał miejsce godne postoju i wzbudzał wśród grup kolonijnych podziw swoimi parkurowymi umiejętnościami. Lubi się popisywać, niby mimochodem oczywiście.
W Szczawnicy ostatni długi spacer, sery i tak dalej.
30.06 zaraz rano ruszyliśmy w
drogę. W tym roku mam duużo lepszą kondycję, niż w zeszłym, mogę sobie pozwalać
na przejeżdżanie całej Polski za jednym zamachem. Wtedy ledwo po godzinie -
półtorej jazdy czuła się tak senna, że musiałam stawać, wychodzić z auta,
przemywać twarz zimną wodą. Postój pomagał na pół godziny lub mniej. Okropne to
było i nie zależne od tego, ile godzin wcześniej spałam, o której wstałam, co
robiłam w poprzednich dniach. Czy może to być kwestia mniejszych gabarytów?
Jadąc do Szczawnicy
stanęliśmy we wrocławskiej Ikei, bo teraz ciągle czegoś potrzebuję do nowego
mieszkania. Wracając zaplanowałam ciekawszą atrakcję w postaci pałacu w Mosznej.
H. jeszcze nigdy tam nie był. Myślą Państwo, że docenił? Pff.
Kupiłam trochę minerałów na
straganie i bilety na zwiedzanie komnat oraz parku. Zdecydowanie trzeba
poinwestować w ten park, bo póki co ma jedną aleję i chaszcze.
Podeszliśmy także na malutki rodzinny cmentarz. Jest tam miejsce energii, bardzo silne. Nie znalazłam go w żadnym spisie takich miejsc, ale ewidentnie jest. Pomiędzy grobami, a tym ohydnym, wielkim, betonowym krzyżem, który niedawno postawiono. Może próbowano przybić energię, jak wszędzie. Nie udało się.
Pogoda była
przeddeszczowa, a ja nie zadbałam, byśmy mieli kurtki. Poza tym, w chaszczach
otaczających cmentarz, czyha miliard krwiożerczych komarów. Tam by
trzeba zimą, wczesną wiosną, albo po kąpieli w repelencie. No i raczej nie gdy
zaczyna padać. Słowem, musiałam się ewakuować póki czas, póki jeszcze byłam w
stanie chodzić. Podpierając się o nagrobki jakoś się wywlokłam, ale nie było to
miłe i, wiadomo, miałam przemożne poczucie, że należy wrócić. Bo, kiedy wejdę w
takie miejsce, powinnam swoje w nim poprzebywać. Aż mi się wszystko wyrówna.
H. zły na mnie. Że po co tam polazłam, powinnam unikać, na co mi to, co mi to daje. Za każdym razem czuję się słaba, nim mi się wyrówna, a lepiej nie czuję się po czymś takim nigdy, więc że to mi coś tylko zabiera, niczego dobrego nie daje.
Broniłam się słabo, że akurat tym razem nie byłam świadoma, że to takie miejsce, natomiast ogólnie mocno mnie frapuje idea zjawiska i wciąż chcę odkryć, o co w nim chodzi.
Popatrzył powątpiewająco, w sensie: "Kobieto,
gdybyś miała odkryć, dawno by to było. To ciebie tylko drenuje".