Toruń i pani Uli część druga

Wybraliśmy się do piernikolandii, ponieważ zdecydowałam, że nie pojadę tego lata do Kor do Holandii. W zasadzie nie mam ochoty się tam tłuc ogólnożyciowo. Nie interesuje mnie ten kraj. Kor konsekwentnie dopytuje jednak: "Kiedy. Kiedy?". Jest tam bardzo samotna, więc kiedyś wreszcie powinnam.

Drugi, prócz wspierania przyjaciółki, powód, żeby tam pojechać, to ten, że gdyby tu świat się zawalił, dom Kor będzie pierwszym przystankiem na drodze mojej i syna ucieczki. Mam to już z Kor ustalone, muszę więc jeszcze bardziej, niż robiłabym to normalnie, dbać o naszą relację.

Już rok temu wymiksowałam się z podróży do Holandii i bardzo wypadało, żebyśmy w tym roku jechali. Łech. Kawał drogi i po co. Do miasta. Żeby Kor mieszkała w górach, albo w tropikach, rozumiem, ale jakieś miasto? Zupełnie nie moje klimaty. Uznałam więc, że muszę przynajmniej spotkać się z nią w Polsce, zawsze to bliżej, więc taniej. Bo Kor siedzi w RP ile tylko może, znaczy, na ile jej pozwalają przepisy podatkowe i jakieś tam jeszcze ZUSowe. Tu ma przyjaciół, rodzinę, rozumie, co kto do niej mówi, czuje się mniej obco.

Toruń też niespecjalnie mi leżał. Kiedyś szczere go kochałam i byłam głęboko nieszczęśliwa wyprowadzając się do Wro, ale teraz mniej więcej mi wisi. Poza tym to także miasto, a ja mam tego po kokardkę. Może, gdybym mieszkała gdzieś na obrzeżach Kgu, w Korzystnie, czułabym inaczej, ale od siedmiu lat 24/7 siedzę w samym epicentrum turystycznego tygla, więc.

Trudno. Ponarzekałam, westchnęłam, spakowałam się i pewnego wczesnego ranka ruszyliśmy w drogę.

H. spał do samej Bydgoszczy, do której zajechałam w celach zwiedzaniowych. Wiem, brzmi dość alternatywnie lecz właśnie o to chodziło. Coś się mojemu synowi takiego zrobiło, że zaczął żartować z Bydgoszczy. Mniej więcej w takim stylu, jak Amerykanie z Ohio.

Trwa to od kilku lat i dawno odgrażałam się, że jeśli nie przestanie, w końcu tam pojedziemy, bo skoro już ma się nabijać, niech wie przynajmniej z czego. Nie przestał.

Mi Bydzia nie kojarzy się dobrze. Miasto - nic, przez które jedzie się pociągiem pół godziny. Studiując w Toruniu mnóstwo czasu spędziłam na bydgoskim dworcu, bo przesiadki; raz Albert zaciągnął nas tam na wycieczkę po księgarniach; raz tam spałam w hotelu, bo miałam randkę; raz byłyśmy z dziewczynami na lasiowej imprezie w branżowym klubie; raz byłam w odwiedzinach u Izy i Patrycji. Tak o.

Wykupiłam bilety do Muzeum Mydła i Historii Brudu - to taka żelazna atrakcja. W zasadzie dla dzieci, ale już niech będzie. Odpękawszy, poszliśmy na spacer po starówce, na Wyspę Młyńską, obeszliśmy wszystko dwa razy... No niestety. Nadal nic. Skoro jednak istnieje Towarzystwo Przyjaciół Wronek, z pewnością znajdą się osoby, które kochają i Bydzię. Acz nie wiem, czy były na bydgoskim Starym Rynku, bo to już jest całkiem żenada.

H. miał ze mnie ubaw i z siebie podobnie, bo: "Wiesz, mówiłaś mi zawsze, że w Bydzi nic nie ma, ale ci nie wierzyłem, no bo jak to. I dopiero teraz rozumiem, o co ci chodziło". :-)

W Toruniu:

Spacer do Rydzyka, bo H. chciał zobaczyć Radio Maryja, a to niemal na przeciwko bloku Kor.

Wyjazd do Ciechocinka - bardzo źle się czułam, ponieważ u Kor spaliśmy na istnym madejowym łożu. Budziłam się dziesiątki razu, kręgosłup płakał, okropnie. I tak przez wszystkie trzy noce. Następnym razem pojadę do hotelu, albo kupię jej porządne łóżko. Tamtego dnia w Ciechocinku odżyłam dopiero w E. Wedel w parku.

Spotkanie z R. przy kurhanach w Sarnowie. Po zdjęciach oceniając, trzeba było podjechać do Wietrzychowic, tam chyba jest mniej chasioków. Przy kurhanach w Sarnowie jest dzicz i milion komarów. Miejsce może i ciekawe, ale robactwo mnie zniechęciło i ogólnie nie bardzo jest tam co robić, teren niewielki, więc zarządziłam odwrót do podrzędnej pizzerii Mariano w Lubrańcu.

Gotyckie starówkowanie, knajpy i rozryty Bulwar.

Niewidzialny Dom, bo H. stwierdził, że musi pokonać swoją traumę z poprzedniej bytności.

Spotkanie z M., którą poznałam z Kor, która zaraz potem zaciągnęła M. na paradę równości, czy tam inny lasiowy protest. W każdym razie polubiły się.

Wyjechałam z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Poinformowałam Kor, że nie przyjadę do Holandii, pogadałam ze wszystkimi, zrobiłam zakupy, H. obleciał ulubione miejsca i starczy.

W powrotnej drodze zajrzeliśmy do Grzybnicy. Norma.

Wróciłam i zaraz przyjechali V. z mężem. Lubimy, tylko M. (mąż V., nie M. - laska z Torunia) ma bardzo mocną głowę i trzeba uważać gdy się z nim imprezuje, bo ma inne normy. Robi lekkie, w swym mniemaniu, drinki, a są jak siekiery.

Pani Ula zaprosiła do siebie przyjaciółkę. Co było - pisałam. Biedna kobieta. Nie dziwię się, że inna bliska znajoma pani Uli, po bodaj dwóch wspólnych pobytach, zaczęła odmawiać. Pan Ula taka rozżalona. Tamta nie jest zamożna, tu wszystko by miała za darmo, Kołobrzeg lubi, a wymawia się. Ano.

Bardzo się cieszyłam, że pani Ula będzie miała towarzystwo i będę ją miała z głowy. Zależało mi. Ta znajoma jechała ze Świnoujścia i bała się przesiadki w Goleniowie, bo miała ciężką walizę, więc specjalnie pojechałyśmy tam po nią samochodem.

Dobra, babcie były razem, odetchnęłam. Zaraz dzień po przyjeździe przyszły do sklepu i pani Ula spytała... jakie mamy plany wycieczkowe. Zatkało mnie najpierw, ale oprzytomniałam i szybko powiedziałam, że niestety, ponieważ byłam w Toruniu, muszę teraz pilnie siedzieć w sklepie. Julia przemęczona i nie ma opcji, żebym znów gdzieś się włóczyła. Myślę, że pani Ula chciała się pochwalić przed znajomą, jak tu ma z nami wspaniale i dlatego to.

Raz poszłam z nimi i V. do Cafe Bulwar. V. się obśmiała, bo pani Ula zawsze bardzo ją bawi. M. i Julia szykowali w tym czasie jajka w majonezie i inne takie i była kolejna udana imprezka (już bez babć oczywiście). Nadal ku pamięci: uważać na m-owe drinki!

Vi i M. także trzeba było pokazać Wieżę  - ludzie robią z tego jakieś straszne halo, więc zaprosiłam miłych państwa na śniadanie. Z głowy. Bo tak o, to spotykamy się u nich, znaczy w apartamencie, który wynajmują od mojej matki. I oni tak wolą i my.

Kartę Mieszkańca sobie wyrobiłam. Prezydentka tak się chwali, że to tutaj jest, że no dobra. Nie opłaca się, jeśli by ktoś musiał, jak ja, zrobić zdjęcie. Pan fotograf zgarnął 40 złotych i pewnie nigdy mi się ta kwota nie zwróci, bo jak. Mam bezpłatny wstęp na molo, ale tylko ja (żeby H. miał Kartę Mieszkańca, też musiałby dostarczyć zdjęcie). Z psem nie wolno, Julia nie jest tu zameldowana, więc nie wyrobi, czyli co, sama mam w tę i z powrotem przechodzić przez bramkę tylko dlatego, że mogę? Trudno w ogóle dotrzeć do info, gdzie są na tę kartę bonusy i jakie. Na stronie urzędu chaotyczne nic, z którego wynika, że mam drobniutkie zniżki w paru miejscach, takie na poziomie napiwku, a tak poza tym, to pff. Rowerem miejskim mogę przez 40 min. pojechać. Nie wiem po co i dokąd, skoro mam nogi, auto i zakurzony rower w rowerowni. O ile ktoś go nie ukradł. Słowem, zawracanie głowy. Już przed wyrobieniem karty dziwiło mnie, że nie mogę nigdzie znaleźć prawdziwie konkretnego info, ale pomyślałam, że pewnie wraz z kartą dostanę jakiś biuletyn. Tymczasem to wszystko raczej typowe bicie piany i reklama określonych miejsc, niż konkretne profity.

Przyjaciółka pani Uli wyjechała i natychmiast przyjechała druga. Do któregoś z ośrodków, ale niemal codziennie przyjeżdżała do pani Uli taksówką i siedziała, a pani Ula była dla niej wredna. Planowałam już kolejny wyjazd w siną dal, a wrócić z niego miałam dosłownie dzień przed odjazdem pani Uli, zaproponowałam jej więc, że nim wyjadę, mogę zawieźć ją i przyjaciółkę w jedno miejsce. Musi tylko wybrać, w które. Czy do ogrodów tematycznych Hortulusa, czy do Bursztynowego Pałacu, czy do lasu, czy na groblę, czy gdzie. Wybrała Bursztynowy Pałac, OK.

H. zgodził się jechać z nami.

Pani Ula: Co to się dzieje?! Kiedyś tego nie było, żeby ktoś kogoś mordował. Jo w nocy do dumu wracała i nigdy nic mi się nie stało! Teraz to jest wszystko przez te telefony, przez te komputery!

H.: A w jaki sposób, pani zdaniem, te nośniki zwiększają agresję?

Pani Ula: A to już mnie nie obchodzi.

*

Kelnerka nosi nasze zamówienie. Sporo tego, więc partiami.

Pani Ula, tym zjadliwym tonem, który Niania Ogg rezerwowała dla wszystkich osobniczek określanych mianem "ta dziewucha": Przepraszam bardzo, czy ja mogę dosssstać moje piwo?

Kelnerka, zająkliwie, głosem Magrat Garlick: Tak, zaraz, oczywiście, bo ja pomyślałam, że najpierw wszystko co ciepłe podam...

Niezależnie od uniwersum, schematy zostają te same ;-)

Popularne posty z tego bloga

Tak, to ja

Odcinanie

Toruń