Smocze Jaskinie, pociąg i niesamowity wąwóz

 11 kwietnia wybraliśmy się do Smoczych Jaskiń. Uchodzą za jedną z największych atrakcji wyspy, więc trochę obciachem byłoby nie zwiedzić, a poza tym mrówczy szef taak zachwalał...

Z relacji w necie wiedziałam, że zdecydowanie należy wykupić bilet wcześniej, bo to mega kupa turystyczna i przemysł. Hiperturystyka. Autokaty z kurortów etc.

Jedzie się spokojnie do Porto Cristo i wielkie drogowskazy od razu kierują do jaskiń. Jest wielki, bezpłatny parking w cieniu drzew, bezpłatne toalety, knajpa z fast foodem, sklepiki z badziewiem, a do kas wielkie kolejki mniej zorientowanych osób, kupujących bilety na odległe godziny.

Na początku nawet mi się podobało. Nabyłam po korzystnej cenie kilka minerałów, w tym fluoryt, który wzruszył mnie do łez (coś w tym roku mam z tym fluorytem, co spotkanie, to akcja), a potem siedziałam w słońcu spokojnie sącząc aperol, bo trzeba było doczekać do pory wejścia. 

Potem, niestety, gorzej, bo to miejsce jest naprawdę istną maszynką do mięsa. W kolejce do wejścia stanęły nas setki. Niby w cieniu, ale jednak. Stłoczone setki ludzi, dzieciorki się drą, ktoś gada przez telefon, ktoś kogoś woła, gorąco, czekamy. W jaskini zastałe powietrze, nie bardzo przyjemne. Od razu zostaliśmy w tyle, żeby w ogóle móc coś zobaczyć. Cóż, jaskinia. Gdyby ktoś nigdy żadnej nie zwiedzał... Główną atrakcją jest mini koncert, który odbywa się na końcu. Siada się na ławkach, zapada ciemność, na wodę wypływają łódki z muzykami i słucha się instrumentalnego utworu. Bardzo ładnie. Acz tłum pokasłujący, gadający i popiskujący, że nuda i on chce na lody, nieco psuje klimat. 

Następnie jest tak, że można wstać i pójść do wyjścia chodnikiem ułożonym po prawej stronie jeziorka, albo dać się przewieźć łódką. Jest to w cenie, ale jeśli byliby Państwo tym zainteresowani, proszę zaraz po wejściu do jaskiń wysforować się na sam przód, pierwszym wejść do "sali koncertowej" i zająć miejsca w pierwszym rzędzie, tuż przy przystani. Inaczej przed Wami dobre pół godziny czekania, a nie warto, bo płynie się może 100 metrów.

Kiedy wypluło nas z drugiej strony, byłam tak zmęczona i zniechęcona, że rety, a hałas przeszkadzał mi wprost do bólu. Nigdy więcej. Żebym miała dojazd i bilety za darmo, noga moja nie postanie w tym tyglu. 

Na szczęście Majorka, to naprawdę piękna wyspa i nie ma przymusu kłębienia się w stadzie. Skoro już wyniosło nas na południowo wschodnie wybrzeże, pojechaliśmy do Parc natural do Mondrago. Jest tam sympatyczna Cala Mondrago, na której wiosną nie było tak tłumnie, jak na zdjęciach w necie i z której można zrobić niezobowiązujący mały trek po niczym. Znaczy, ścieżką przyrodniczą wchodzi się na pagórek, jest stara cysterna, ruiny, dużo zieleni, lawenda. Głównie cień, więc pięknie dało się przeżyć (bo tego dnia mieliśmy już naprawdę letnią pogodę). Potem punkty widokowe na niewysokim klifie i ogólnie bardzo sympatycznie. Można by tam nawet dłużej łazić wzdłuż wybrzeża, albo umościć się gdzieś na skale i kontemplować widoki.

12.04, zaraz po śniadaniu, pojechaliśmy do Palmy, gdzie zostawiłam panów przy dworcu kolejowym i pojechałam do Port de Soller. Rzecz jest taka, że kolejnym hitem (albo niby hitem) Majorki jest podróż pociągiem przez Tramuntana do miasta Soller, a potem zabytkowym tramwajem nad samo morze. Zupełnie mnie to nie interesowało, ale M., jako wnuk kolejarza, uwielbia pociągi i kto czytał, te wie, że nawet w Nowej Zelandii musieliśmy...

Bilety można kupić bezpośrednio na stacji i się pojedzie, ale tylko, jeżeli jeszcze są miejsca, więc bezpieczniej zarezerwować je z wyprzedzeniem, szczególnie gdyby Państwo reflektowali na taką atrakcję w sezonie.

Z tego, co M. mówił, gdyby kupowało się bilet na stacji, można tylko w jedną stronę, ale lepiej niech to sobie Państwo jeszcze zweryfikują. Rezerwując bilety w necie, musiał opłacić przejazd do tam i z powrotem, co nie wychodzi tanio, a i tak planowaliśmy potem zwiedzać inne rzeczy, zamiast wracać do Palmy, więc trochę głupio. No ale.

Takoż panowie poszli na stację i jechali pociągiem oraz tramwajem, a ja, przeżywszy włączenie się do ruchu w centrum Palmy (trochę ludzie krzyczeli, ale wszyscy zdrowi), spokojnie przejechałam góry autem i poszłam na herbatę i wino do baru Ocea na nabrzeżu w Port de Soller. Co do parkingów w Port, to jest przyzwoity płatny, kryty, wielopoziomowy parking Lepant. Blisko morza. Adres: Carrer de Lepanto 7. Nie pamiętam, ile za godzinę, tylko, że nie za tanio, ale jak za darmo w porównaniu z cenami w Kgu ;-)

Nadjechali panowie, młody coś zjadł i pojechaliśmy górami, serpentynami, wzdłuż pięknych jezior i starego akweduktu (przystanki, widoki) do Sa Coloba. Parkuje się (płatnie) przed miejscowością i idzie chodnikiem z widokami. Jest kilka niezbyt zachęcających knajp, mała plaża, tunel i już zaczyna się wąwóz Torrent de Pareis.

Jeden z bardziej zadziwiających, jakie w życiu widziałam. Zaskakujący, imponujący, bardzo emanujący energią. Nie wiem, czy pozytywną, dziwną taką. Wstęp bezpłatny. Idzie się dnem - byłam w porze suchej, nie musieliśmy brodzić w rzece, czy coś. Skały na około, czasem trzeba przez nie przełazić, nie ma takiej bardzo cywilizowanej ścieżki. Wózki, małe dzieci, nosidełka - nie. Kozy na stoku. Trzeba mieć duży zapas wody. Dzicz kompletna, wrażenie ogromne. Chciałabym kiedyś przejść cały, tylko wtedy trzeba by mieć transport z drugiej strony, bo on ma 8 km, a perspektywa ponownego przedzierania się przez te same zwaliska nie jest atrakcyjna. Przeszliśmy 4, było coraz trudniej, węziej i przed kolejnym skalnym zwaliskiem zarządziłam odwrót. Bez prawdziwych trekkingowych butów dalsza wędrówka była bez sensu. Może też lina by się przydała, bo oceniłam, że pewnie wlazłabym jakoś na kolejną kupę kamieni zagradzającą nam drogę, ale jak miałabym z niej potem zejść wracając? Wbrew pozorom w dół w takich miejscach jest trudniej.

W każdym razie na pewno warto. Jeśli ktoś nie ma ochoty się uchetać, niech przespaceruje chociaż ten kawałek po płaskim i szerokim.

Zebrałam tam trochę zadziwiających kamieni. Nazwałam je Kamieniami Łez. Coś w nich było takiego, że kojarzyły mi się z bezdenną rozpaczą. Pomyślałam, że będę je tu dawać ludziom, którzy przychodzą do mnie w wielkim smutku. Mam takich klientów. Po śmierci kogoś bliskiego na przykład. Zablokowani energetycznie lub rozdrapujący rany. Proszą o pomoc, książki, rytuały. Że będę im dawać te kamienie z poleceniem porządnego, prawdziwego, pełnego i raz na zawsze do końca opłakania sprawy i żeby je potem zakopywali na rozstajach, albo wrzucali do płynącej wody. Niestety, jeszcze nie tym razem, zabrano mi je bowiem na lotnisku, bo mieliśmy tylko bagaż podręczny, jak to w tanich liniach. Gdybym wiedziała, że się do nich przyczepią, porozkładałabym po kieszeniach i choć kilka by tu doleciało. No ale. Cóż, widocznie Majorkaninom bardzo zależy na otoczakach z dna rzeki. Muszelki przeszły.

Bardzo - bardzo ten wąwóz, naprawdę. Jeszcze tam pojadę. Tylko żeby znowu trafić w suszę. No i, żeby było jasne, to nie jest miejsce dla każdego. Można się tam bać, albo coś. Działa na wyobraźnię. I jeszcze żeby nie jechać w sezonie, nie z tłumem.

Popularne posty z tego bloga

Tak, to ja

Odcinanie

Toruń