Wędrowanie klifami, zabytkowe wille i ogrody, Palma

13.04 pojechaliśmy do Dei (ta Deia), które cierpi na bycie przelotówką i nienawidzi turystów, choć bez ich obecności byłaby zapomnianą, biedną i zapadłą dziurą. Cóż, dualizm. Bezpłatny parking, na którym jest jakakolwiek szansa na miejsce: w zasadzie za miejscowością, ale jest wygodny chodnik, jeszcze kawałek za domem Roberta Gravesa, po prawej stronie (jadąc od Valdemossy). Może jest to na początku Carrer Francisco Mas.

Deia jest mała i widokowa, bo góry. Bez samochodów, bez przerwy przepychających się przez jej wąską i krętą główną uliczkę, pewnie rzeczywiście robiłaby sympatyczne wrażenie. Można podejść do kościoła na pagórku (przynajmniej nie ma aut i są kolejne widoki), albo usiąść w knajpie, w sumie tyle.

Podeszliśmy więc i usiedliśmy, a następnie zjechaliśmy bardzo krętą i wąską drogą do Cala Deia. Nie jest to przesadnie bezpieczna trasa, ponieważ nie wszyscy są zainteresowani sprawdzaniem, czy zza zakrętu czasem nie wyłoni się pojazd jadący z przeciwka. Parking był chyba płatny. Trochę mi się miesza, bo piszę to po zbyt długim czasie. I tak chwała Dees, że kopnęła mnie w tyłek i zmobilizowała.

Miejsce jest dziwne. Plaży w sumie nie ma, jest spłachek kamieni. Część miejsca zajmuje knajpa z owocami morza, która robi dość niecodzienne wrażenie, ponieważ jest w sumie przyklejona do skał, a zbudowana z tego, co się nawinęło. Trochę to wygląda, jak zatoczka będąca ostoją piratów: mało gościnnie, fale bijące o brzeg, stromy stok i buda z klimatem. Gości mnóstwo, drogo niesamowicie, bez rezerwacji nie ma co liczyć na porządny stolik. Nie pomyślałoby się, patrząc na miejsce, a u proszę.

Poszliśmy na skały po drugiej stronie zatoczki i, niestety, M. upadł wchodząc. Potłukł się, posiniaczył, poobcierał, ale nie połamał, więc szczęście, ale wyglądało to okropnie, dosłownie fiknął koziołka na głazach.

Spędziliśmy tam sporo czasu, nim doszedł do siebie, więc zrobiłam tymczasem rytuał ochronny, bo już kilka sytuacji w ostatnich dniach bardzo mi się nie podobało. Od kilku lat zawsze mam przy sobie zestaw pierwszej pomocy energetycznej, typu sól, cynamon, palo santo, biała szałwia, określone minerały etc. Do rytuału to miejsce nadawało się faktycznie świetnie. Cała ta siła wody, nieba, słońca, wiatru, skał.

Z Cala Deia można iść klifami do Alconasser (albo w ogóle do Port de Soller, ale tego nie sprawdzałam). Jest szlak, który rozdziela się na wiele dróżek, bo mało w którym kraju znaczy się ścieżki tak pilnie, jak w Polsce. Każdy idzie którędy uważa, ale ogólnie wiadomo, że po prostu trzeba trzymać się blisko morza i nie spadać w przepaść. Nawiasem mówiąc, u celu jest kolejna bardzo droga restauracja - Bens d'Avall. Dostała gwiazdkę Michelina i przeżywa.

Z wiadomego powodu M. nie był w nastroju do wędrówki, więc zaproponował, że podjedzie do Alconasser, a H. i ja przejdziemy klifami. OK.

Ślicznie było. Niezwykle. Cudownie. Idealna pogoda. Nie za jakkolwiek. Rewelacyjne i spektakularne widoki. Pocztówkowo. Można iść w sandałach, tylko w jednym miejscu trzeba było zejść po nieprzyjemnej stromiźnie.

14.04 M. wymyślił, że wejdziemy na Puig Maior, najwyższy szczyt Tramuntana. Mówiąc całkiem szczerze, średnio mieliśmy z młodym na to ochotę, ale nie zaproponowaliśmy alternatywy, więc pozostało przyjąć pomysł. Dojechaliśmy do jeziora de Cuber i okazało się, że dalszy odcinek szosy jest zamknięty. Roboty drogowe. Ledwo dwa dni wcześniej jechaliśmy tamtędy do wąwozu, ale dziś. Część aut zawracała, część osób parkowała i szła w góry stamtąd. My najpierw obeszliśmy jeziorko. Ładne, tylko że wiało i było na kurtkę. Spojrzeliśmy z młodym na siebie...

Zaproponowałam zwiedzenie Soller, stolicy majorkowych pomarańczy. Bezpłatne miejsca parkingowe znajdują się przy przelotówce Ctra. de Desviament. Coś się znajdzie, najwyżej trzeba będzie dalej podejść. Zeszliśmy na starówkę, posiedzieliśmy w knajpie na placu Konstytucji, pogapiliśmy się na zabytkowe tramwaje. M. chciał pochodzić po zabytkowym dworcu, bo jadąc do portu tylko się szybko przesiedli.

Potem poszliśmy do ogrodu botanicznego (jest przy przelotówce). Nie warto, mówiąc szczerze. Nic w nim nie ma, nuda, naprawdę. Trochę byłam zniesmaczona.

Wycisnąwszy Soller, jak pomarańczę, udaliśmy się w drogę powrotną, ale zaproponowałam jeszcze zajechanie do Jardins d'Alfabia, tuż za tunelem po lewej (patrząc od strony Soller). Bo przejeżdżaliśmy obok tego miejsca kilka razy i tak sympatycznie kusiło. Parking bezpłatny. Jedne toalety przy kasie, drugie już w środku, przy kawiarni.

Bardzo fajne, chilloutowe miejsce. Urok spokoju. Nie ma wiele do obchodzenia, raczej się przysiada, odpoczywa robiąc nic i jest bardzo ładnie. Bo ten ogród botaniczny w Soller, to naprawdę. Więc już lepiej zapłacić trochę więcej za bilety i. Czynne 9.30 - 18.30, nie do ciemnej nocy, co warto wziąć pod uwagę.

Miejsce było zagospodarowane od przedwieków, właściciele się zmieniali lecz nikt nic nie popsuł. Jeżeli ktoś byłby nastawiony na dynamiczne zwiedzanie, chłonięcie zabytków, szybkie oblatywania atrakcji, to nie. Jeżeli natomiast chcą Państwo spędzić spokojne, leniwe popołudnie w ogrodzonym, bezpiecznym, zacienionym miejscu, czy to z maluszkami, czy na pogaduchach, to tam. Najładniejszy kawałek jest wykorzystany na kawiarnię pod gołym niebem. Leci muzyka "z epoki", dają chłodne wino. Czegóż chcieć więcej.

15.05 był naszym ostatnim, pełnym dniem na Majorce. Skoro w Alfabii było tak miło, wymyśliłam, żeby obadać także Raixę. Willę z ogrodami położoną nieco bliżej Palmy (jadąc z Palmy po lewej).

Miejsce jest ciut nietypowe, ponieważ od głównej szosy na duży, bezpłatny parking dojeżdża się drogą gruntową (jest drogowskaz), a zwiedzanie jest gratis. W sumie to minus, ponieważ z racji "państwowości" miejsca godziny otwarcia są dość chimeryczne (10.00 - 15.00, bez poniedziałków, niedziel i świąt) i nie ma żadnej kawiarenki, czegoś. Willa jest wielka, ma liczne zakamarki, można się zgubić. W środku wystawy poświęcone życiu na Majorce w takich i siakich aspektach. Ogrody bardzo rozległe, cysterny, świątynia dumania, dom lalek etc. Tarasowo, więc jeśli ktoś byłby z wózkiem, albo miał kłopot z chodzeniem pod górkę, nie mógłby zwiedzić całości.

To miejsce ma dziwną energię. Trudno mi ująć to w słowa. Coś tam jest nie halo. Jakby brak życia. Jakby je zabierało. Ale gdyby się Państwu nudziło, warto raz podjechać, skoro blisko, gratis i jest gdzie połazić. Można powyobrażać sobie, jak tam sobie mieszkał ten, czy inny biskup.

Ponieważ nasz hotel był niemalże w Palmie i bo to stolica, wypadało choć raz do niej zajrzeć zwiedzaniowo. Z zasady nie lubię dużych miast, uciekam na prowincję, do ciszy, no ale był imperatyw. Poza tym mrówczy szef przeżył w majorkowej katedrze katharsis, nawrócił się, zmienił swe życie i bardzo nalegał, żeby M. też tam poszedł, wiec żeby nie musieć mu kłamać...

Na pierwszy rzut poszedł zamek. Castell de Bellver.

Są bezpłatne parkingi już na terenie lasu/parku otaczającego zamek, nie trzeba stawać tak daleko, jak my zrobiliśmy - na którejś z uliczek u podnóża wzgórza. Trwa remont właściwych kas i, póki co, bilety kupuje się niejako za zamkiem, są strzałki. Czy warto zwiedzać to miejsce - dyskusyjna sprawa. Jeśli ktoś lubi widoki typu miasto, statki, morze, bardzo dobre są spod samego zamku, nie trzeba płacić za bilet i wchodzić w mury. W samym zamku mało co jest, bo cóż miałoby być. Oto kuchnia, oto miecz. Jeśli więc ktoś nie ma parcia, żeby koniecznie zobaczyć wszystko na Majorce, może sobie darować. Tylko jeśli czułby, że by go to gryzło, niech idzie.

Nie dało się zaparkować blisko starówki na nabrzeżu, każde miejsce zajęte, zatem ulokowaliśmy auto w podziemnym parkingu. Jest ich tam kilka, więc spokojnie. Szczerze, Palma nie wpłynęła na moją zmianę poglądu na temat włóczenia się po miastach. Umęczyliśmy się bardzo. Tłumy, w knajpach brak miejsca, młody był głodny, a siąść nie było gdzie. Pomijając, że ceny kosmiczne (a wiedzą Państwo, że nie skąpię na takie rzeczy, więc serio). Cóż, nie czepiam się, starówka w stolicy turystycznej wyspy, tak? Po prostu następnym razem będę się trzymać z daleka.

Katedra, ku radości całej naszej trójki, właśnie była zamykana, wiec M. mógł obejrzeć ją jedynie z zewnątrz i nie naraził się na mimowolne katharsis. Obeszliśmy nie tak znowu liczne zaułki w tę i z powrotem, w poszukiwaniu okazji oraz inspiracji zajrzałam do paru sklepików z badziewiem, wypiliśmy coś w knajpce, do której dało się dopchać i z wielką ulgą wynieśliśmy się nad morze.

W naszej miejscowości przynajmniej było luźniej i świeże powietrze. Panowie siedli w restauracji na promenadzie, ja pozbierałam jeszcze trochę muszli i dołączyłam. Miły, relaksujący przedwieczór.

16.04 wcześnie rano oddaliśmy auto na lotnisku i już wracaliśmy do Poznania. Przy wyjeździe z parkingu M. miał awanturkę z obsługą, ponieważ zarzucili mu, że nie opłaciliśmy miejsc, ale w końcu wszystko dobrze się skończyło i mogłam spokojnie pojechać z młodym do domu.

Podsumowując, Majorka bardzo na plus. Na pewno jeszcze odwiedzę. Jest gdzie chodzić, nie trzeba żyć w tłumie, można wynająć auto i eksplorować ciche zakamarki. Nie ma płatnych autostrad i związanego z tym zamieszania, stan dróg jest dużo lepszy, niż np. w Grecji, wiele parkingów jest bezpłatnych. Przed sezonem tylko w niektórych miejscach było za dużo turystów, no i wyjazd wyszedł mnie naprawdę bardzo tanio.

Popularne posty z tego bloga

Tak, to ja

Odcinanie

Toruń