Dalej wiosna

 Następną atrakcją był masaż gorącymi kamieniami, ten zasponsorowany przez V. i M. Na bonie prezentowym napisane było, że jest ważny do maja, więc z wielkim fochem umówiłam się wreszcie pod koniec owego miesiąca. No bo głupio byłoby potem tłumaczyć się znajomym, że go nie wykorzystałam, a wydałoby się na pewno, ponieważ przyjaźnią się z masażystką.

Ooo, odszczekuję. Odszczekuję swoje marudzenie. Bardzo nie miałam ochoty iść, bo, o ile ogólnie nie mam nic przeciwko spa, to zupełnie mi to tu nie pasowało. Między zakupami, pilnowaniem prac domowych młodego (gorąca końcówka roku szkolnego), sklepowymi sprawami i wszystkim. Poszłam z łachy i taka niespodzianka, że ach. Ju Jing jest rewelacyjna, a jej masaż miał wszystkie masaże pod sobą. 

Czysta sztuka wysokich lotów, naprawdę. Ju Jing nie jest tania, ale gdybym miała iść na masaż, albo polecić komukolwiek w Kgu, to wyłącznie tam. To, co i jak ona mi robiła, jest nie do opisania. Straciłam poczucie czasu i rzeczywistości. Odleciałam. Przy tym jest nie tylko mega profesjonalna, ale też przemiła i tak doskonale wie, co robi... Wszytko, co V. mi opowiadała o jej zabiegach, to prawda, a opowiadała same dobre rzeczy. Tak trochę sceptycznie słuchałam, bo V. ogólnie lubi być entuzjastyczna, ale. To jest po prostu zupełnie inna jakość masażu i kropka.

Następnie, jak mówią zdjęcia, zwagarowaliśmy z młodym do Koszalina, żeby przejść Pętlę Tatrzańską na górze Koszalińskiej. Byłam tam kiedyś z R., raz jedyny, a H. nigdy, więc postanowiłam go zabrać.

Pętla, jak pętla, już opisywałam, natomiast zabawnie było, bo na Górze, z boku wiaty, w której w niedziele po mszy można kupić kawę, ciasto, powieszono szafkę na książki. Wiecie Państwo, Wędrująca Książka i tak dalej. No i, z racji miejsca, tematyka wiadoma: "Pasja", "Arka Noego", "Modlitewnik misyjny", "Boże drogi i ludzkie ścieżyny", "Pytania o chrześcijaństwo", "Bądźcie wy tedy doskonali", "Fatima - orędzie nadziei". Same takie, normalnego nic. Do kompletu parę książek kucharskich i nagle... "Pokolenie Ikea". Myślę, że Piotr C. uznałby to za przedni dowcip.

Co jakiś czas odwiedzam kręgi w Grzybnicy. Potrzebuję, to jadę. Pod koniec maja, w szałasie stojącym w pobliżu drzewa, znaleźliśmy z młodym pozostałości rytuału miłosnego ciężkiego kalibru. Prócz świec i minerałów była tam oznaczona runami kartka, gęsto zapisana na czerwono. Tekst: "Imię Nazwisko (nie będę tu podawała) mnie pokochał i chce nawiązać ze mną kontakt. Imię Nazwisko mnie pokochał i chce nawiązać ze mną kontakt. Imię Nazwisko mnie pokochał i chce nawiązać ze mną kontakt. Imię Nazwisko chce odnowić ze mną kontakt, bo mnie kocha. Imię Nazwisko napisał do mnie: "Hej, chcesz odnowić kontakt?", bo mnie kocha...". I tak dalej, na obu stronach ciurkiem. 

H.: Spalimy to, czy jak? Ja bym był za tym, żeby spalić. Biedny Imię!

Ja: Nie. Zostaw. To zbyt niebezpieczne. Trudno. Też mi go szkoda, ale cholera wie, jakimi klątwami ta baba to obłożyła. Zostaw.

Nawiasem mówiąc, przed wyjazdem na Majorkę miałam akcje z podobnie zdeterminowaną kobietą. Kiedyś, w zeszłym roku?, była tu w sanatorium, coś tam kupiła, ale głównie przychodziła, dzień w dzień i opowiadała o swojej nieudanej relacji z facetem. W kółko i kółko, godzinami. Co dnia. Krzycząc niemal. A taką ma agresywną osobowość ta pani, że w zasadzie szczerze dziwiłyśmy się z Julią, że w ogóle ktoś się połaszczył. Już dni odliczałyśmy do jej wyjazdu, tak miałyśmy dość. Człowiek nie chce być niemiły, ale czasem naprawdę trudno jest pohamować się, żeby nie wykopać stąd kogoś na dobre. 

No nic, pojechała, ale wzięła ode mnie nr telefonu i przed Wielkanocą zadzwoniła z długą oraz chaotyczną opowieścią, jak to kolejny chwilowy absztyfikant zaczął się od niej izolować. Że za szybko dostał, czego chciał i przez to się wymiksował. Wg niej. My z Julią, słuchając wywodów pani, znów tylko robiłyśmy do siebie miny, że bosz, skąd biorą się tak zdeterminowani faceci, że w ogóle... Dobra, ustalone zostało, że mam wysłać jej, jak najszybciej, białą szałwię, czarne świece, coś tam. Wydawałoby się - po sprawie. Ale nie z tą panią. Dzwoniła, smsowała i pisała na WhatsApp kilkanaście, - dziesiąt razy dziennie. Dołączyłam do przesyłki ulotki, wszystko w nich wyklarowałam, ale ależ. A kiedy jej to zadziała? A sól jaką użyć? A wykąpać się przedtem, czy nie? A ten ostrożeń, to ile zaparzać? A czy to pomoże?! A bo wie pani, bo on mi powiedział... A jak wczoraj poszłam na spacer, to tak sobie pomyślałam, że... A moja terapeutka, to jest zadania, że...

Nieszczęśliwa kobieta, wiem i współczuję, ale co z tego? Nie wolno się zachowywać w taki sposób.

Naprawdę spokojnie odpisywałam i wciąż przypominałam, że co do stosowania wysłanych rzeczy dostanie ulotki, ale ależ. Zaczęłam się denerwować, humor mi siadł, bo to było takie drenowanie mnie, obarczanie problemem i odpowiedzialnością za powodzenie misji, całymi dniami, non stop. W końcu nie dałam rady, napisałam, że wyjeżdżam na urlop (no bo wyjeżdżałam). Nie podziałało. Musiałam ją zablokować. Terapeutce truje przez godzinę raz w tygodniu i jej płaci. Mnie ssała bez ograniczeń, więc trudno.

Ostatniego maja pojechałam z H. po Bibułkę. Pewnie nie opisywałam idei, zatem od początku: Zależy mi, żeby matka jak najrzadziej bywała w Kgu, to głównie. Poza tym wiem, że czuje się samotna, ze Skąpym układa jej się w kratkę, a to się rozstają, a to nie, więc wymyśliłam, że na spółkę z bratem zafundujemy jej pieska. Siostrę Falki, żeby ze sprawdzonej hodowli. Dziewczynkę, żeby mogła mieszkać z nami, gdyby matka kiedyś nie mogła już się nią zajmować - wtedy jeszcze nie sądziłam, że będę Fifi sterylizować, ale tyle się potem nasłuchałam o ropomaciczu i że to u takich suczek w zasadzie norma, jeśli nie są powycinane, a nie pozwala im się być mamami...

Matka od lat wzdychała, że chciałaby mieć psa, ale rozsądek jej nie pozwala. Przygotowałam więc sobie przemowę, żeby w zarodku zdusić jej kontrargumenty. Zamówiłam Bibułkę u pani z Ciecholuba, dostałam zdjęcia i gdy matka przyjechała do Kgu, przestawiłam jej propozycję nie do odrzucenia. Od razu zaznaczyłam, że rzetelnie przeanalizowaliśmy z bratem wszystkie za i przeciw. Nie była to prawda, jeszcze w ogóle nie był powiadomiony o sprawie, ale wiem, że moja opinia dla matki liczy się zerowo, a co powie brat, jest święte, więc cóż, walczmy z wrogiem jego własną bronią.

Zgodziła się bez szemrania. Bibułka podrosła, odkleiła się od cycka i była do wzięcia. Pojechaliśmy. Postanowiłam, że po drodze zwiedzimy Świętą Górę Polanowską. Normalnie jest do niej trochę za daleko, wiec nigdy tam nie byłam, a obejrzałam film, w którym opowiedziane zostało, że na Pomorzu znajdują się trzy wzgórza, które w czasach przedchrześcijańskich były ośrodkami kultu, miejscami uzdrowień. Jedno, to Góra Chełmska w Koszalinie, druga, to ta w Polanowie, trzecia znajduje się przy ruchomych wydmach koło Smołdzina i nosi nazwę Rowokół. Zaraz w początkach chrystianizacji misjonarze wszędzie tam oczywiście postawili kaplice, żeby przejąć, przybić, przepędzić i wszystkie inne mało miłe "p".

Na Świętą Górę Polanowską w czasach średniowiecza zjeżdżali pielgrzymi z całej Europy, ponieważ było to jedyne miejsce, w którym można było zostać rozgrzeszonym z bratobójstwa. No i jest tam na źródełko z uzdrawiającą wodą. Przez pewien czas była skażona, bo ktoś dał się z niego napić chorej kozie, ale to stare dzieje, dziś jest znów wspaniała.

Jasne chyba, że musiałam to miejsce odwiedzić. Na Górze Chełmskiej nie wyczuwam żadnej energii. Nie twierdzę, że jej nie ma, ale ja nie czuję nic i kropka, ciekawa więc byłam, jak będzie w Polanowie. Czy też ją stamtąd wyzuli czarni magowie, czy nie. 

Najpierw zrobiliśmy ciuchowe zakupy w Decathlonie i galerii Forum, a potem jechaliśmy bardzo interesująco, ponieważ gps był zdania, że normalna droga prowadząca obrzeżami Polanowa i leśny parking przy ulicy Zacisze, to nie dla nas. Poprowadził nas przez Chocimino, albo nie wiem, bardzo zapomniane drogi, część szutrowych, w końcu w ogóle łąka... Pięknie było. Skończyło się na zawracaniu w chasiokach. Dawno się tak nie cieszyłam na widok wreszcie asfaltu. ;-)

Wchodząc na Świętą Górę Polanowską trochę byłam zniesmaczona młodym, który przez cały czas gadał. Franciszkanie proszą tam o ciszę, żeby się nią podelektować, uszanować ją, spróbować podczas pobytu nie brzęczeć bez sensu. Przyznałam im rację, nawet się zdziwiłam, że specjalnie o tym napisali, przecież chyba jasne, że idąc przez las słucha się przyrody. Tymczasem H.... I to dokładnie tak właśnie bez sensu, jak gdy ktoś włącza przypadkowe melodyjki w telefonie, czy coś. Nie miał nic do przekazania, nie chciał się niczym podzielić, informacjami, wrażeniami, odczuciami, niczego przedyskutować, zresztą ogólnie gadaliśmy przecież o wszystkim od samego rana, po prostu hałasował od czapy, jakby przeszkadzały mu spokój i cisza. W końcu poprosiłam, żeby nie był Bożenką - moją znajomą, z którą pojechałam kiedyś w góry i od której, żeby mieć choć chwilę oddechu od jej ciągłego paplania, odchodziłam na szlaku pod pretekstem, że kiedy wędrujemy razem, lata nad nami podwójny rój much (a faktycznie było ich tam mnóstwo). Autokrytycyzm, czy zdolność do przyjmowania uwag, jest u młodego na poziomie Rowu Mariańskiego, więc tyle z tego, że strzelił focha.

Na szczycie jest polana, która ewidentnie kiedyś była kultowym kręgiem, takim z wałem, na którym siadała starszyzna. Nie ma kamieni, ale po prostu to widać. Weszłam w krąg i - ciach. Nogi się pode mną ugięły, jakby mi ktoś podciął ścięgna pod kolanami. Doczołgałam się w cień drzeweczka rosnącego m.w. pośrodku, bo było to mocno słonecznego dnia i na trochę zaległam, nim siły wróciły. Na niedługo, bo już mam te procesy pobierania, albo ładowania dużo krótsze, niż kilka lat temu. Potem przeszliśmy do kapliczki, bardzo ładnej, stylowej, gdzie też znajduje się miejsce mocy. Położyłam dłonie płasko na posadzce i...

W powrotnej drodze nabraliśmy wody ze źródła. W zasadzie teraz to studnia pod daszkiem. Woda świetna. Czysta, chłodna, klarowna. Tyle, że aż dużo się jej nie weźmie, bo trzeba z nią potem iść spory kawałek do parkingu (my poszliśmy z sześciolitrowymi baniakami i mieliśmy plecaczki z mniejszymi butelkami). 

U pani od psów podobnie, jak rok temu. Porozmawiałyśmy, pobawiłam się z Bibułką, zapłaciłam i ruszyliśmy z powrotem. Porzygała się już przed Sianowem, więc wcześniej, niż Falis, której zaszkodziły dopiero koszalińskie ronda, natomiast nie wędrowała po całym aucie, nie właziła pod siedzenia i wszędzie, tylko siedziała z młodym z tyłu. 

Bardzo byliśmy ciekawi, jak Falka zareaguje na siostrę. Czy czasem nie spróbuje jej zaatakować. Hodowczyni była zdania, że raczej obudzi się w niej instynkt macierzyński, szczególnie, że ledwo skończyła cieczkę. A tu - rety, całkiem w inną stronę wszystko poszło. Pomimo, że staranie zorganizowaliśmy przywitanie, postaraliśmy się, żeby było komfortowe, modelowe, nasza psa wpadła w panikę! Na ulicy leci do innych zwierzaków, ale nie lubi, kiedy one za mocno interesują się nią i tu niestety zadział podobny mechanizm. Gdyby Bibułka była wycofana, nieśmiała, spokojna, Fifi sama by do niej przyszła i luz. Ponieważ jednak Bibi jest stworzeniem, które nie zna strachu, lezie wszędzie, wszystko podgryza i uważa, że świat należy do niej, Falis wpadła w popłoch. Wskakiwała na meble, piszczała, uciekała. Bibułka za nią. Ta znów, z pokoju, do pokoju, w kąty się wciskała, nam na kolana, gdziekolwiek. Nawet w zakazane miejsca (typu moje łóżko, czy mój fotel), z których wiedziała, że zaraz zostanie zgoniona i to z klapsem. Byle dalej od tego nachalnego malucha. Masakra. 

Widzą to Państwo? Falka, trzy razy większa od szczenięcia - w ciężkim szoku, z podwiniętym ogonem, przerażona, podczas gdy Bibułka, pierwszy dzień bez mamy, w obcym miejscu - wyluzowana, rozgoszczona w falkowej budzie, spokojnie obgryzająca jej pluszaki. Skończyło się tym, że H. wziął Bibułkę na noc do swojej sypialni, żeby Fala mogła odzyskać budę i normalnie u siebie spać.

Popularne posty z tego bloga

Tak, to ja

Odcinanie

Toruń