Szczawnica

 24.06 pojechałam z młodym do Szczawnicy. Nie byliśmy tam prawie od wyprowadzki nad morze, bo jednak w Izery jedzie się o połowę krócej. Miałam też trochę blokadę, ponieważ kilka lat temu całe zbocza Małych Pienin były popalikowane, podzielone na mini działki. Oczyma wyobraźni widziałam rzędy weekendowych domków. Aż mi się to śniło - skandynawskie, szare szeregowce z oknami do podłogi i tarasami z sidingu.

Nie było kogo zapytać, postanowiłam więc zmierzyć się z rzeczywistością. Lubimy Pieniny i dobrze się czujemy w Szczawnicy; dla H. to w ogóle najfajniejsza górska miejscowość w RP. Pojechaliśmy zaraz na początku wakacji, bo to moja najulubieńsza pora. Jeszcze mało robali, zieleń nie wybujała, łatwiej się przedzierać przez nieuczęszczane szlaki, ciepło, dni długie na max. 

Nie mamy tam ulubionego miejsca noclegowego, niestety. To próbuję tu, to ówdzie... Mam jeszcze plany, więc nie chciałam też specjalnie przepłacać. Znalazłam na Bookingu Summit, zadzwoniłam do właściciela, trochę mi opuścił za rezerwację bezpośrednio u niego. Wyszło 220/noc/pokój na absolutnym parterze, na poziomie gruntu. Pseudo kuchnia jedna na dwa pokoje. Powiedzmy, że tak se, tyle, że lokalizacja świetna - blisko wszędzie i bezpłatny parking (a u matki, też w mega epicentrum, jest w sezonie 260/noc/apartament typu studio, z balkonem, w pełni wyposażoną kuchnią, pralką w łazience i tak dalej, a ludzie i tak marudzą. Kg jest przeinwestowany i przeinwestowywany nadal, noclegowo wszędzie jest drożej). 

Zwaliliśmy graty i poszliśmy na spacer. Było wyraźnie pomiędzy deszczami, wielkie kałuże, pochmurno, pusto nad Grajcarkiem, tylko na placu przy kolejce ten sam chamski festyn, co zwykle. Sprawdziliśmy, jak kursuje kolejka, jak jeżdżą busy i co się zmieniło, typu, że koparka na środku placu Dietla.

25.06 było już słonko i tylko ludzie narzekali, że wczorajszy dzień "wyjęty z życia". Z zapasem czasu zebraliśmy się na oficjalny bus do Jaworek (albo do Jaworków w sumie?), ale jakaś ekipa właśnie dogadywała przewóz busem bez tabliczki. Podpięłam się pod nich, zapytałam, czy pan jedzie i usłyszałam nerwowe: "Wsiadujcie, wsiadujcie". A zapłata? "Potem. Wsiadujcie szybko!". Kierowca ruszył z kopyta, podobnie energicznie zgarnął zdezorientowanych turystów z przystanku przy urzędzie miasta i ziuu. Rozluźnił się, zwolnił i zaczął gadać z ludźmi dopiero za miasteczkiem.

No tak :-)

Wszyscy wysiedli przy Homolu, a my planowaliśmy wejście w góry od Białej Wody, czyli chcieliśmy dojechać do końca. Pan nie miał wydać (szybko nauczyłam się, że w Szczawnicy trzeba wszędzie mieć monety), średnio mi się chciało z tym użerać, zaproponowałam, żeby nas podwiózł do parkingu przed wąwozem i będziemy kwita. Spoko. Pan sobie zapalił, poprzeklinał na system...

H. przezachwycony całą akcją.

Potem jak zwykle, czyli cudnie. Nie będę się rozpisywać nad krajobrazami, owcami, przyrodą, kto był w Pieninach, ten wie.

Podchodziliśmy na przełęcz Rozdziela (zawsze nieprawidłowo mówię, że na Obidzę, chociaż Obidza jest dalej). Leniwie, przysiadając. Słońce nam nie przeszkadzało, raczej cieszyło i ogólnie byliśmy zadowoleni ze wszystkiego. Mijały nas dziarskie rodziny. Znaczy, mocno zdecydowani rodzice pokrzykujący na dzieci, że nie ma żadnego odpodczywania, kto to widział, na tym słońcu i pod górkę? Na górze się odpocznie! Marsz, marsz!

Chcesz, drogi rodzicu, obrzydzić dzieciakowi wędrowanie, to tak właśnie rób. I teraz najlepsze: wszyscy oni, ale to wszyscy, zostali przy bacówce w połowie stoku. Pod pretekstem, że można kupić oscypki i bunc i że jest tam ławka. Polegli i nikt z całego stada nie minął nas potem na szlaku, choć często się rozsiadaliśmy, bo przecież o to tam chodzi. 

No i miło. Luźniej.

Kiedy minęliśmy Wysoką, miało miejsce coś dziwnego. Atak energetyczny. Piszę to dla siebie, ku pamięci, jeśli kogoś irytują takie klimaty, może przewinąć. Schodziliśmy z góry, H. poleciał przodem, a mnie zatrzymał nieprzyjemny znak na drzewie. Nie zrobiłam mu zdjęcia, więc nie opiszę go dokładnie. Wynaturzona twarz, oko. Przekaz - zło. Chciałam minąć, iść dalej, ale poczułam, że coś schodzi za mną. Jakby podmuch, fala. Ucieczka bez sensu. Stanęłam do tego przodem, zaczerpnęłam energię z ziemi, zrobiłam wokół siebie ochronny kokon, bańkę, strefę bezpieczeństwa. Potem rozszerzyłam ją, bo, według mnie, najszybciej i najłatwiej jest zacząć od małej, obejmującej tylko nasze ciało i potem działać tak, jakby się nadmuchiwało balon powiedzmy. Spokojnie objęłam nią syna, uszczelniłam, umocniłam. I jeszcze. Szczęśliwie nikt nie szedł, więc mogłam wykonywać gesty rekami. Nie są konieczne, ale z nimi łatwiej. Przekazałam temu czemuś, że przepraszam, za cokolwiek jest (na ludzi? na mnie? ogólnie?) złe. Że nie ma przyzwolenia na krzywdzenie mnie i dziecka. I że WON! Mam swoją siłę, potrafię stworzyć energetyczną zaporę i nie godzę się to, co to coś próbuje mi zrobić.

Miałam już taką akcję tu, w Kgu. Też dałam radę. Najważniejsze, znać swoje prawa i swoją siłę, nie uciekać, nie bać się, działać. Czułam, jak to zmalało i jakby rozmyło się. Nie cofnęło, ale rozwiało.

Po drugiej stronie drzewa był dobry znak. Chciałabym pójść tam znowu, skonfrontować się. 

 Do Palenicy dotarliśmy dawno bez wody. Szlak Biała Woda - Palenica po prostu ma to do siebie. Dobrze, że jest na niej chamski Szałas Groń. Niby wzięłam zapas picia i dopilnowałam, żeby H. zabrał więcej, niż zamierzał, ale mimo wszystko. 

H. zjechał sankami, ale chyba wyrasta już z tej rozrywki. Ja na pewno. 20 lat temu lubiłam. Zjechaliśmy kolejką i poszliśmy do Eglander Caffe, bo kiedyś bardzo miło mi się tam siedziało. Teraz nie. Duszno, kuchnię zamykają na godzinę przed zamknięciem, więc nici z pierogów z jagodami, a tiramisu było obrzydliwe. Więcej nie pójdę. Mnie raz zrazić, to koniec.

Aha, szarych szeregowców w Małych Pieninach wciąż szczęśliwie brak. Piękne hale się ścielą, jak były.

Pierwszego dnia chodziłam w starych butach, ale niestety, są jakby o pół numeru za małe i kiedy noszę je dwa, trzy dni pod rząd zaczynają mi obciskać palce. Dlatego wiosną kupiłam w koszalińskim Decathlonie nowe Columbie. Bardzo ładne, szare z turkusowym wykończeniem. 26.06 po raz pierwszy je nałożyłam i poszliśmy nad Dunajec, żeby przeprawić się i przejść do Krościenka. Przemaszerowałam dwa kilometry, dochodziliśmy już prawie do przystani, kiedy coś przestało mi pasować. Zwolniłam, stanęłam, spojrzałam uważniej na stopy. Dwa różne buty. Columbie, szare z turkusem, ale różne fasony. Jak?!

Czy Państwo potrafią to sobie zwizualizować? Oraz moją minę?

Popularne posty z tego bloga

Tak, to ja

Odcinanie

Toruń