Szczawnica c.d.

 Ten dzień w ogóle był ciekawy, ponieważ zaraz na przystani wleźliśmy w rodzinkę. Też czekali na tratwę. Flisak cumował po przeciwnej stronie i wylewał wiadrem wodę z dna. Ze wszech miar nie do przeszkadzania praca, niech wylewa, im dokładniej, tym dla nas lepiej. Jasne chyba. Nie dla ojca rodziny. Zaczął się drzeć przez Dunajec, że oni tu czekają i tak dalej. Spojrzeliśmy po sobie z synem...

No nic, flisak był bardzo łagodny, albo miał dystans do ceprów. Nie rzucił wiązanki, przypłynął po nas. Jak się siada na łodzi, każdy wie, że ciężar musi być m.w. rozłożony z prawa na lewo. Siedliśmy, flisak odbił od brzegu, rodzinka stwierdziła, że focie, ojciec wstał gwałtownie i przesiadł się do matki i dzieci. Flisak wbił drąg w dno, ja całym ciężarem przechyliłam się przez burtę, żeby zneutralizować wahnięcie... Dzięki.

Nic, przeprawiamy się dalej. Niby kilka minut, a wrażeń po pachy, bo tatuś znów błysnął: "Tak, tak, Franiu. Jak się nie będziesz uczył i nie zdasz do średniej, to też tak będziesz ludzi woził".

Zatkało mnie. Autentycznie. I pomyślałam, że nie mogłabym mieć takiej pracy. Facet natychmiast dostałby drągiem przez łeb i wylądował w Dunajcu. Nim bym zdążyła pomyśleć. Dawno nie spotkałam aż tak koszmarnego buraka. Nie skomentowałam, bo flisak sam mógł.

Potem staraliśmy się tak cyrklować, żeby mieć postoje w innym miejscu i czasie, niż oni, ale i tak ileś razy się minęliśmy, bo tam wszyscy idą w sumie jedną trasą. Rodzice bez przerwy poganiali dzieciaki, bo muszą zrobić cały szlak do Trzech Koron i zejść. To powodzenia.

W Krościenku nie chciało nam się czekać na bus, więc poszliśmy. Nie był to, powiedzmy, mądry pomysł, bo było bardzo, ale to bardzo słonecznie. Do Kociego Zamku dotarłam na pograniczu zawrotów głowy. Bardzo się tam zmieniło na nie po naszemu. Cała dawna część jest wyłączona z użytkowania, znaczy, można pozwiedzać, ale obsługa tam nie dochodzi i to nawet, kiedy w nowo wybudowanej sali jest komplet. A sala ta jest duża, płaska, od ulicy. Wziąwszy pod uwagę, że do Kociego Zamku nigdy nie chodziło się dla jedzenia - i nadal pod tym względem jest bardzo przeciętnie - niech się nas więcej nie spodziewają.

Głupio jakoś. I z gastro i z noclegami mam w tym miasteczku przez całe życie na bakier. Powinnam pewnie kupić tam własny pokój z kuchnią i tyle (acz, szczerze, to pewnie postawiłabym jednak na Świeradów, bo rozsądnie bliżej).

27.06 padało. Zawiozłam młodego do Jaskini Bielańskiej (niektórzy piszą Bielskiej), bo jeszcze nie był. Tam jest tak, że parkuje się na płatnym parkingu (nie pamiętam ile euro, 10, albo 20) i idzie pod górkę ze 20 minut. Wejścia teoretycznie są aż co godzinę i kasa jest na trochę zamykana pomiędzy. Najlepiej byłoby w ogóle zarezerwować bilety w necie i iść na pewniaka. My stanęliśmy przed zamkniętą kasą i byliśmy drudzy w kolejce, ale przed nami stała wraz ze swoją ekipą pani, która miała w planie zakup biletów dla całej wycieczki autokarowej. Cóż, staliśmy i czekaliśmy, przynajmniej był czas na poczytanie cennika.

Tymczasem zabawnie, bo kasjer wreszcie się zjawił, pilotka grupy (takiej bardzo wiejskiej, typu parafia Głobikówka) rozpoczęła procedurę zakupu. A stała przed okienkiem z cennikiem ze 20 minut, nie, że dopadła kasy prosto z marszu, rozumieją Państwo. I tak:

Pilotka: Proszę bilety na zwiedzanie jaskini, ale jak najkrótsze, znaczy, na najkrótszą trasę.

Kasjer: Jedna trasa jest. Ile.

Pilotka: Aha, no to poproszę.

Kasjer: Ile biletów.

Ile biletów: Ile biletów? Ile biletów?! To tak: osiem szkolnych, dwanaście emeryckich, czterdzieści jeden normalnych. Nie! Czterdzieści, bo pan kierowca nie idzie.

Kasjer: Ile biletów razem.

Pilotka: Razem?! Mirek, weź policz. Zaraz. W telefonie na kalkulatorze kolega policzy. Sześćdziesiąt.

Kasjer: Ile ulgowych.

Pilotka: Osiem szkolnych i dwanaście emeryckich.

Kasjer: ... Płaci pani w euro, czy w złotych?

Pilotka: W złotych.

Kasjer: Trzy tysiące trzysta.

Pilotka: ILE?!

Kasjer: Jak pani zapłaci w euro, wyjdzie taniej.

Pilotka: Ile?

Kasjer: Sześćset sześćdziesiąt.

Pilotka: To w złotówkach. Kurwa! My już na ścieżkę w koronach drzew nie pójdziemy! Nie starczy. Ta ścieka też jest taka droga?

Kasjer: ...

Mirek: Jak nie pójdziemy? To nie wiedziałaś, ile to kosztuje?!

Pilotka: Nie myślałam, że tyle!

Mirek: To po co tu przyjechaliśmy?!

Pilotka: Bo chcieli.

 Udało nam się dokoptować do tej dużej grupy i weszliśmy bez dodatkowego czekania. Jedna pani zaraz w tunelu zawróciła, bo dopadła ją klaustrofobia. Zdarza się. Słowackiej przewodniczce najbardziej zależało, żeby nikt nieprawnie nie robił zdjęć, bo za to oddzielnie się płaci. Rzuciła się na jakiegoś chłopka, kazała mu pokazać galerię w telefonie. A pilotka, jak raz w tej mierze przytomna, po prostu od razu zawołała, że niech wszystkie zdjęcia i stalaktytom i osobom robi Józia i potem roześle, więc nikt już nie kombinował.

Jak to w jaskini, między punktami się maszeruje, a w co ciekawszych miejscach staje, zresztą dalej jest światło wyłączone. Przewodniczka wygasza światła z tyłu, opowiada i pokazuje, co trzeba, po czym włącza światła z przodu i daje hasło do marszu. Niczego nie można przyspieszyć, szczególnie, że parę stacji dalej jest grupa, która weszła wcześniej i wyprzedzić ich nie można.

Pilotka i Mirek bez przerwy pokrzykiwali do swoich parafian, że szybciej, szybciej, nie grzebcie się tak, jeszcze w jedno miejsce jedziemy!

Zawsze napominam H., że za głośno komentuje rzeczywistość. Rozumiem, że czuje potrzebę, ale, chłopie, ciszej, albo w ogóle, pogadamy potem. Przekrzykując przewodniczkę idący koło nas Mirek po raz kolejny wydarł się na grupę, że mają się pospieszyć, bo jeszcze jedna atrakcja. Ja do H., tak niby w odpowiedzi na okrzyki Mirka, półgłosem: "Nie stać was".

No i, wiadomo, jaki chichot losu: to był właśnie moment, kiedy przewodniczka przestała opowiadać i w pięknej jaskiniowej ciszy rozniósł się tylko mój sceniczny szept.

Młody miał ze mnie polewkę do końca dnia.

A poza tym jaskinia mu się nie spodobała. Zblazowany jest.

Pojechaliśmy do Aqucity w Popradzie. Do zamknięcia zostały cztery godziny, a pół ma się gratis na przebranie, więc kupiłam trzygodzinne bilety, które są tańsze. H. na początku fochał, że po co była jaskinia, że on nic nie zdąży, ale absolutnie. Gdyby były czynne zjeżdżalnie na zewnątrz, to może. Nie były, pewnie ze względu na aurę, więc obleciał wszystko wiele razy, byliśmy nawet na drinku.

Przeanalizowawszy wspomnienia doszłam do wniosku, że po raz pierwszy w życiu jest tak, że siedzę na barowym stołku w basenie. Aż się sama zdziwiłam.

Tekst H. po zamówieniu mohito virgin: "Wiesz, jeszcze nie mogę pić alkoholu, a już mam swój ulubiony drink".

28.06 oficjalnym busem (H.: Łee, nuuda") pojechaliśmy pod Durbaszkę.

H. mocno przeżywał, że przy drodze siedzi stary pies pasterski i wyje, a wrony czekają, kiedy wreszcie zdechnie. Uważał, że powinnam coś zrobić. Coś. Jakoś. Obraził się, kiedy powiedziałam, że nic nie możemy. Mam zadzwonić do schroniska w Nowym Sączu, czy co sobie właściwie wyobraża? Prawdopodobnie pies był już za stary na chodzenie przy owcach, ale nikt go nie wygnał, tylko miał miejsce do życia w pobliskiej bacówce. Chciał, to szedł na łąki, nie chciał, to nie. A że mu było smutno, słabo i miał starczo pomieszane w głowie, to wył. Trudno. Też może będziemy.

Przeszedłszy Wysoki Wierch rewelacyjną łąką zeszliśmy do szosy, którą trzeba dojść do Leśnicy. Nie ma jak inaczej, chyba, żeby włazić od czapy na to wzgórze z gzami, przez które przechodzi się też z Leśnicy do Czerwonego Klasztoru. Niefajne.

Młodemu ogromnie podobała się wędrówka szosą. Śpiewał, machał patykiem i świetnie się bawił w swoim świecie. Tego dnia naszym nadrzędnym celem było znalezienie czapowanej Kofoli. Butelkowaną mamy nawet w domu z jakiegoś poprzedniego wyjazdu na południe, ale każdy fan wie, że czapowana jest o niebo lepsza. Udało się w końcu w Chacie Pieniny, tej prawie nad rzeką. Zjedliśmy nietani, ale pyszny obiad, opiliśmy się jak bąki i ukradliśmy kufel na szczęście.

- Bierzemy?

- E, to nie Smedava, więc raczej nie.

- Wiesz, nie jest nam do niczego potrzebny...

- Hm, skoro tak...

W ogóle, to dzięki państwu z naszego pensjonatu nie zmarnowaliśmy sobie dnia. Chwała im za to. Zaraz na drugi dzień pobytu zaplanowałam całodzienną wyprawę do Czerwonego Klasztoru i z powrotem, z miłymi posiadówkami nad Dunajcem i tak dalej. Napomknęłam o tym w towarzyskim small talk, a pani rzekła, że ledwo wczoraj też próbowali i musieli zawrócić, ponieważ zaraz za zjazdem na Leśnicę szlak wzdłuż Dunajca jest zamknięty. Aż mi się wierzyć nie chciało, żeby coś tak głupiego miało miejsce, skoro sezon trwa. Z drugiej strony, w środku lata zeszłego roku zamknięto w Kgu przejazd ulicą Zdrojową - arterią komunikacyjną dzielnicy turystycznej - i nie otwarto go do dziś, przez co pół miasta jest zakorkowane, więc. Sprawdziłam w necie i faktycznie. Szlak miał być otwarty jak raz po naszym wyjeździe z gór. Gdyby się Państwo wybierali, sprawdźcie sobie przed wycieczką, czy roboty czasem się nie przedłużyły, bo smutno by było się tam dotelepać i być zmuszonym do zawrotki.

Popularne posty z tego bloga

Tak, to ja

Odcinanie

Toruń