Przyprawy, Stone Town i żółwie

22.02 po szczątkowym obiedzie pojechaliśmy na farmę przypraw oraz do Stone Town. Sympatycznie oraz interesująco.

Bus wiózł nas oraz trzyosobową rodzinkę Serbów. "Czy mogę chodzić za nimi i nucić "Bosanac artiljerija"?" - oczywiście H. Młodzież ma swoje odloty i jednym z nich jest, że autentycznie nauczył się na pamięć tekstu tego utworu i często go śpiewa. Dla niego i jego kumpli jest to żart, jak my kiedyś mieliśmy "Jożina z Bażin". Mniej więcej.

Z. malowniczo nazywany jest Wyspą Przypraw, ponieważ legenda głosi, że pierwsi biali, którzy przypłynęli do jego brzegów, zostali urzeczeni zapachami cynamonu, goździków etc., że to ich zwabiło.

Farm przypraw jest mnóstwo, jedna obok drugiej. Byłam tylko w jednej, więc nie powiem, czy wyglądają tak samo. Przypuszczam, że te nastawione na oprowadzanie turystów tak, a całkiem gdzieś indziej rosną pewnie całe zagony przemysłowo uprawianych zielsk i tam się niczego nie zwiedza, nie chodzi.

Wysiedliśmy i przydzielono nam przewodnika oraz dwóch... asystentów :-) i poprowadzono do pierwszego drzewa. Kury, śmieci, mirki remontujące chatę. Cynamonowce, goździkowce, waniliowce, trawa cytrynowa, ananasy, różne banany, różne pomarańcze, gałka muszkatołowa, pieprz, hibiskus... H. dostał koronę z trzciny, ja naszyjnik z kwiatów hibiskusa i trzeba było dać za to napiwek. Koleś właził na palmę po kokosy i śpiewał "Jumbo bwana". Nie chcieliśmy pić kokosowej wody, mirki wypiły.

Potem pojechaliśmy do stolicy. Chętnie pochodziłabym po niej bez grupy i dłużej, ale mieszkając na drugim końcu wyspy słabo to widziałam. Nie byłam na tyle zdeterminowana, żeby podróżować zbiorczym dala dala, gdzie ludzie uwieszeni na zewnątrz i tak dalej. Trzeba by taksówką, a to znów ambaras, bo nie wiadomo, na kogo się trafi, więc machnęłam ręką.

Poszliśmy na targ w hali. Takie miejsca w sumie wszędzie wyglądają tak samo. Smród gnijącego mięsa, muchy, owoce morza, przyprawy, kapelusze z trzciny i torebki. Sama chciałam :-) Przewodnik spytał, Serbowie byli niezdecydowani, H. na nie, to ja tam pchnęłam nas wszystkich. Pewnie mam słabość do malowniczych wrażeń tego typu.

Starówka. Kamienice, ozdobne drewniane drzwi z metalowymi guzami, katedra w miejscu targu niewolników - niestety nie wchodziliśmy tam, nie wiem czemu. Stary fort. Niby dom Frediego.

Zaułki, sklepiki. Może znalazłabym coś ciekawego, gdybym mogła łazić, gdzie chcę, ale głupio zmuszać kilka osób do stania i czekania. Przewodnik zaprowadził nad do dwóch sklepów z fixed price, dzięki czemu kupiłam kilka totalnie etno (czyli sznurek i plastik) bransoletek i breloczków oraz wspaniałego lwa z prawdziwego! malachitu.

Nabrzeże. Serbskiej córce wiatr zwiał do morza kapelusz, jakoś nie podeszła do tego z humorem. Przyszedł żul, zaczął wołać koty. Po imieniu. Świetne to było: "Dolores! Maria! Inez! Conchita! Pedro! Manu!" I tak  dalej. Po chwili plątało mu się ich przy nogach około trzydziestu. Wyjął z torby karmę, rozsypał na chodniku. Do zgłębień między płytkami polał mleko z plastikowej butelki. Potem podszedł do nas z propozycją zakupu badziewia, bo że on tu wspiera koty i tak dalej. Kupiłam. Za pomysł na autopromocję, niech ma.

23.02 po raz drugi poszliśmy plażą w prawo, ponieważ blisko nungwijskiego zoo znajduje się Mnarani Marine Turtles Cosnervation Pond. Wg google maps miejsc tego rodzaju jest tam kilka obok siebie. Ludzie w necie piszą o dwóch, więc nie wiem, my trafiliśmy do tego i tyle. Wyczytałam, że ogląda się żółwie, można je karmić, pływać z nimi. H. lubi zwierzęta, więc OK. Wstęp płatny, nie wiem ile, chyba po 6 USD. Nie ma toalety.

Miejsce jest blisko plaży, ale nie na, więc jest duszno, w związku z czym przede wszystkim musieliśmy długo siedzieć pod daszkiem, pić wodę i się nie ruszać. W tym czasie przyjrzeliśmy się dokładnie co i jak. Żółwi jest sporo, woda zielona, stojąca, bo to taki staw - laguna. Niektóre osoby do niej wchodziły, ja bym nie zanurzyła ani czubka palca. H. podsumował krótko: "Nie słyszeli o mózgożernej amebie?!"

Są betonowe schodki, na których można siedzieć. Z tyłu leżą sterty glonów (ze ślimakami, minikrewetkami i całą masą innego żyjąctwa), można brać samemu i karmić żółwie rzucając im zieleninę do wody, albo podawać z dłoni, jeśli ktoś się nie boi o palce. Jeśli komuś przeszkadzałby zapach, albo trafiłby na tłumek (do miejsca są organizowane wycieczki), albo ogólnie by się spieszył i chciał tylko "zaliczyć atrakcję", spędziłby tam pewnie góra 10 minut. Nie ma jednak żadnego limitu czasu i może tam przesiedzieć godzinę, dwie... Nam się nie spieszyło, bo do czego. H. początkowo był nafochany, jakże by inaczej, ale potem się rozluźnił, szczególnie, że spora grupa sobie poszła i tylko kilka osób zostało. Karmił i karmił żółwie, obserwował, bawił się ich interakcjami, a ja ofiarnie (czego się nie robi dla gnojka) donosiłam te zielone gluty.

Wieczorem znów  kolacja z tortillami. O nie!

Popularne posty z tego bloga

Tak, to ja

Odcinanie

Toruń