My Blue

13 lutego ruszyłam z H. do Gdańska przez ranczo. Kompletnie nie po drodze, ale nie było wyjścia. Od początku stycznia mieliśmy pod opieką psa matki, ponieważ była w rozjazdach (Krojanty, Gliwice). Miałam nadzieję, że psem przywiążę ją do rancza i będzie m. w. spokój, a zamiast tego stale kołomyje, typu półtora miesiąca z dwoma zwierzakami tutaj. Julia zgodziła się zostać na dwa tygodnie sama w sklepie i opiekować Falką, ale kategorycznie odmówiła zajmowania się jeszcze Bibułką - 6 spacerów dziennie, bo one razem nie mogą. Doprawdy, nie miałam najmniejszego prawa tego od niej wymagać i związku z tym musiałam zawieźć matce jej psa i dopiero stamtąd ruszyć na lotnisko.

Wylot mieliśmy jakoś po 4, więc zdecydowałam się wziąć pokój, żebyśmy przespali chociaż kilka godzin. Spaliśmy tam, gdzie mieliśmy parking - Noclegi i Parking u Andrzeja. Pan funkcyjny odczepił mi klem od akumulatora, bo to auto potrafi nawet od wieczora do rana mieć rozładowany akumulator i nikt nie wie czemu. Pokój był motelowy, wejście bezpośrednio z dworu, nie lubię. Ściany cienkie, więc, ponieważ położyliśmy się zaraz po 20, trudno było zasnąć z powodu sąsiadów. Jakieś dziecko biegało piętro wyżej etc.

Mieliśmy z młodym trzy miejsca na dwoje, więc niby fajnie, ale przy tak długim locie (enterAir) to nie ratowało. Umęczyłam się. Wzięłam xanax, mając nadzieję, że jakoś prześpię te dziesięć godzin, ale nic z tego. Wszystko mnie bolało, kręgosłup skręcał się w supeł i cierpiałam. Dwa dni po przylocie dochodziłam do siebie, dopiero trzecią noc przespałam normalnie i mocno się zastanawiałam, czy naprawdę potrzebuję jeszcze zwiedzać tak odległe destynacje. Pewnie jednak tak ;-)

Międzylądowanie w Hurghadzie. Obsługa się zmieniła, samolot został zatankowany. Bez tego leciałoby się o godzinę krócej, ale ponoć tylko z Wawy lata się bezpośrednio, a tam mam z Kgu daleko. Podczas tego postoju należy zostać na miejscach, nie wolno wstawać, ale pasy mają być rozpięte. Żeby w razie wybuchu.

Na lotnisku w Stone Town jest specyficznie, bo Zanzibar jest specyficzny ogólnie, trzeba się pogodzić. Niby nowy terminal, ale w budynku mega gorąco i duszno. Kolejka do kontroli paszportowej i do wykupienia wiz turystycznych. Wnioski rozdawano w samolocie, koszt wizy 50 USD/osoby, można płacić kartą. Próbowałam wyrobić wizę on-line w Polsce, ale tylko do pewnego etapu szło dobrze, dalej strona nie działała i wal się. Wbrew temu, co znalazłam w wielu miejscach w necie, zdjęcia nie są do niej potrzebne. Jest nawet na nie miejsce na wniosku, ale ich nie chciano, mogłam się nie wysilać i nie robić.

Ponieważ Tanzania to kraj, w którym ważne jest, żeby każdy miał swój kawałek roboty, nawet, jeśli pracę dziesięciu ludzi mogłaby wykonać jedna (to samo jest np. w Egipcie, prawda?), oddzielna kolejka obowiązywała do oddawania wniosków wizowych, a oddzielna do płacenia za nie. W okienku do płacenia też zresztą musiały obsługiwać nas dwie osoby, jedna pobierała pieniądze, a druga wypisywała kwity :-)

Potem z kwitem i paszportem trzeba było jeszcze przejść do okienka, w którym je sprawdzano i na koniec do pana, który krótko kontrolował, czy na pewno wszystko zostało zrobione, jak trzeba. I dopiero po bagaż.

Po doświadczeniach z Dominikany, gdzie omc nie zemdlałam w kolejce do kontroli paszportowej, tym razem zaraz w samolocie się przebraliśmy. Było to jedynym słusznym pomysłem, bo naprawdę na lotnisku jest...

Tak ogólnie, to temperatura wahała się między 29 stopni nocą, a 32 za dnia, ale w samym słońcu było pewnie więcej. Starałam się trzymać cienia i stosowałam krem z filtrem, ale i tak strzaskałam się na ciemny brąz, skóra schodzi mi z nosa i tak dalej.

Rezydentka (Itaka) czekała przed terminalem, dała nam papiery i skierowała do busa. Bagaże pan władowywał przez okno i jechały na  tylnych siedzeniach. Klima działała czasami. Sporo czekaliśmy na odjazd, bo jedna parka gdzieś zaginęła. Na moment wpadł rezydent, powiedział, że do Nungwi będziemy jechać może półtorej godziny, może dwie, może dwie i pół, zależy jak ruch na drodze. Że karty do telefonu można kupić wszędzie i że w hotelu trzeba będzie opłacić taksę turystyczną zależną od długości pobytu i że możemy zrobić to w każdej chwili - nieprawda, w recepcji powiedzieli, że tylko na koniec. Zaprosił na spotkanie, na które jak zwykle nie poszłam i tyle.

Pierwszy przejazd ze Stone Town! Pierwsze widoki! Interesująco. Zresztą podczas każdego kolejnego też starałam się uchwycić jak najwięcej. To było moje pierwsze zetknięcie z czarną Afryką. Dotąd zwiedzałam tylko arabską, więc.

Wytrzęsiona, bo na głównej drodze jaki taki asfalt jest, ale już na bocznych nie i bus potrafił przechylać się o naście stopni na wybojach, zmięta, ściśnięta i ścierpnięta, już dawno po zmroku dotarłam do My Blue. Uff.

Przy meldowaniu najważniejsze było powiadomić nas, że jak zgubimy otwieradełko do pokoju, to kara wyniesie tyle, a jak klucz do sejfu - śmyle, a jak talony na plażowe ręczniki, to. Za to żeby dowiedzieć się, jakie są godziny posiłków, musiałam iść do obsługi drugi raz specjalnie, bo ani nie powiedzieli, ani w pokoju nie było rozpiski.

Pokój fajny. Na parterze, z tarasikiem z drewnianymi fotelami i stolikiem i widokiem na patio z basenem. Cichy zakątek hotelu. Bo baseny w My Blue są trzy i akurat ten był używany najmniej. Miło. Bardzo zadbano o to, żeby z każdego pokoju był ładny widok, taki romantico, stylowy. Nikt nie miał okna na garaż, śmietnik lub płot, specjalnie się przyglądałam.

Wielkie łoże, moskitiera. Młody do tej pory nie miał z nią do czynienia, więc był podekscytowany i zażądał rozwinięcia. Rzekłam, że bardzo szybko mu się znudzi i faktycznie, już po nocy lub dwóch pytał, czy możemy nie rozciągać tej szmaty, bo zaplątuje się w nią idąc na siusiu i tak dalej ;-) Ano. Zresztą trafiliśmy tak, że w zasadzie nie była potrzebna. Jednego komara zabiłam, jednego karalucha, ze dwie muchy, a  tak, to spokojnie. Czasem nas coś gryzło, ale częściej na plaży.

Mieliśmy na wyposażeniu jaszczurkę i może to ona załatwiała sprawę. Co wieczór obsługa pukała i pytała, czy spsikać pomieszczenie repelentem, ale po kilku pierwszych dniach wieszałam na klamce od zewnątrz czerwoną torebeczkę z włóczki (H. wyczaił, że to ich oryginalne "Do Not Disturb"). Na co ta chemia, skoro nie ma robali. Mamy jaszczurkę i starczy.

Poszliśmy na kolację do wielkiej jadalni położonej w wiacie przy plaży. Tak śmiesznie zrobiono, że jej betonową podłogę wysypano miałkim i bielutkim plażowym piaskiem, więc fajne wrażenie. Ludzie chodzili boso. H. wkrótce też, bo zaraz drugiego, czy trzeciego dnia zostawił przy leżaku klapki i zaginęły. Funkcyjny mirek zbierał takie zguby i można je było potem wykupić za datek (albo za chamskie dziękuję, jeśli ktoś nie umiał się zachować), ale akurat te się nie znalazły. Zostały mu adidasy, przydatne tylko na powrót, buty do wody (trzeba mieć, naprawdę) i sandały, które nakładał tylko na wycieczki. Po całym resorcie chodził na bosaka, w upalne godziny podskakując na rozgrzanych chodnikowych płytkach.

Co do kuchni, niby ileś potraw, ale oboje schudliśmy, bo się odechciewało. Ogólnie uważam, że jeśli jest szwedzki bufet, nie ma co narzekać, każdy znajdzie przecież coś dla siebie, ale albo My Blue, albo Zanzibar ogólnie, nie jest atrakcyjny pod tym względem. Głównie ryż lub makaron wymieszany z warzywami i rybą, ewentualnie z kawałkami innych morskich stworzeń. Bakłażany.

Lubiłam zasmażane banany, słodkie ziemniaki i zjadłam niesamowite ilości fantastycznych mango, filipińskie się nie umywają. Reszta e tam, a te OK potrawy nie zawsze były dostępne. Hotel jest nastawiony na Włochów, w związku z czym był włoski kucharz i podawał taki se makaron. Czasem była to jedyna dostępna wege potrawa, w związku z czym kiedy pod koniec pobytu w książce, którą czytałam młodemu, pojawił się zachęcający i w założeniu apetyczny opis spaghetti, oboje zrobiliśmy: "Blee".

Trudno, pocieszmy się, że po powrocie moja waga ze zdziwieniem odnotowała 54! Aż mi się przyjrzała podejrzliwie ;-)

Popularne posty z tego bloga

Tak, to ja

Odcinanie

Toruń