Mnemba

Wieczorem tego dnia mieliśmy kolację na plaży. Każdego wieczoru od 21 na plaży były takie se animacje, ale dwa razy w tygodniu organizowano kolację nie pod jadalniową wiatą, tylko tam, gdzie normalnie stały leżaki. I wtedy albo była etno muzyka z etno tańcami, albo standardy rocka, na zmianę. Ten pierwszy raz nawet nieźle się bawiłam, dałam się wciągnąć do węża, tańczyłam w kręgu ludowy taniec, takie tam. Potem mi spowszedniało.

17.02 robiliśmy nic, czyli leżak, drinki, kąpiele w oceanie i w basenie, czytanie na głos "Córki głębin".

Wycieczki u Diega wykupiłam na co drugi dzień, bo i tak nie było ich tyle, żeby zagospodarować wszystkie dni pobytu. Fajnie, że nawet nie musiałam się zastanawiać, czy mnie stać, bo ceny naprawdę korzystne w porównaniu na przykład z Dominikaną.

Prison I. i Nakupenda, całodniowa, z lunchem i wstępem na Prison, 70 USD/os.

Mnemba I., półdniowa, z owocami na przekąskę, 40 USD/os.

Spice Tour (farma przypraw), z opłaconym wstępem i Stone Town, półdniowa, bez lunchu, 45 USD/os.

Jozani Forest Tour, Kuza Cave i The Rock (knajpa) z wstępami, bez lunchu, półdniowa, nie wiem ile, bo tu było zamieszanie ;-) Powinno być Jozani za 65 USD/os., a Kuza Cave plus The Rock za 90 USD/os., ale Diego powiedział, że to bez sensu i zrobi nam z tego jeden wyjazd z trzema atrakcjami w kupie. Że to wyjdzie taniej i będzie mniej jeżdżenia. Zgodziłam się oczywiście, ale w oficjalnym cenniku nie ma takiej wycieczki, a z głowy nie pamiętam, ile za nią dałam.

Safari Blue, całodniowa, z lunchem, 70 USD/os.

Na wszystkich wycieczkach wszystko było w cenie, w sensie wstępów i można było w ogóle nie mieć pieniędzy. Z drugiej strony, napiwki mile widziane i czasem niezręcznie było ich nie dać. Z napojami średnio. Na Malediwach wystarczyło wsiąść do łódki, a już wciskano nam wodę. Tu lepiej było mieć zapas ze sobą, bo na każdym wyjeździe w końcu brakowało picia. Poziom bezpieczeństwa - jak pisałam. Klimatyzacja w busach działała lub nie, różnie. Kierowcy ją zresztą sami chętnie wyłączali. Samego Diega, gdyby ktoś gościł w My Blue, mogę szczerze polecić (głównie rezyduje na plaży, ale można poprosić w recepcji, żeby go przywołano). Starał się, był uczciwy i nawet szedł mi na rękę, o czym potem. Nie ma się co czepiać. Cieszyłam się, że wykupiłam wycieczki u niego, a nie u rezydenta na przykład. Jestem przekonana, że gorzej bym na tym wyszła. Diegowi zależało. Na opinii, na zadowoleniu klientów. Rozumiał siłę poczty pantoflowej i tak dalej.

18.02 o 8.20 stawiliśmy się na plaży, ja z nieodłącznym kółeczkiem i popłynęliśmy w okolice Mnemby.

Ta wycieczka była nieco trochę mniej okropna od poprzedniej, więc zauważyliśmy tendencję plusową i to pocieszało.

Kołeczko było znienawidzone na wycieczkach. Obsłudze nie przeszkadzało, za każdym razem pytałam, czy mogę z nim wejść na łódkę, ale pasażerowie...

W zasadzie się nie dziwię, bo łodzie były małe, kółko musiało leżeć w najszerszym miejscu, bo gdyby stało, wiatr by je zwiał, więc przechodząc z dziobu na rufę, czy coś, trzeba było po prostu w nim stawać, jak przy grze w klasy. No ale ja bez kółka nie wejdę do wody, jeśli nie mam gruntu, po prostu nie wejdę. Musieliby do mnie strzelać. A kiedy jest się na Z., większość wycieczek to island hopping, snokelowanie, takie tam. Woda, woda, woda.

Wzruszyłam więc ramionami i powiedziałam sobie, że ludzie muszą po prostu pokochać moje kółko. Ono i tak popłynie, więc będzie im łatwiej, jeżeli.

Razem z nami płynęła włoska rodzina w składzie: koleś ze swoją laską, jego siostra i jego matka. Ta matka, łooo. Od samego początku przejęła dowództwo na łodzi, rządziła się, wykrzykiwała i iście w neapolitańskim stylu okazywała emocje. Podpłynęliśmy do biura po sprzęt (maski, rurki, płetwy), a potem szukać delfinów. Sternik był koszmarny. Umówmy się, że tylko z obserwacji wiem, jak się prowadzi łodzie, ale też pływałam na tylu, że mniej więcej wiem, jak to NIE powinno wyglądać. Młody ujął to krótko: "Patentu to on nie ma. Gdyby miał, po tym rejsie by go stracił". Ano.

Clou nastąpiło, kiedy zignorował duże fale, wbił się w nie z pełnym impetem i nasza łódka dosłownie wzbiła się w powietrze. Raz, drugi i trzeci pofrunęliśmy pięknie, po czym z łoskotem uderzyliśmy w wodę. Wszystko mega mokre, a najbardziej włoska matka, która wcześniej dumnie usadowiła się na dziobie, żeby gadać z przewodnikiem i komenderować. Zwaliło ją na środek łodzi, skąd nie mogła w żaden sposób się zgramolić, bo bujało, strugi wody z niej spływały i niech cieszy się, że nie wypadła. Wszyscy tam zresztą trzymaliśmy się czego się dało, jak na rollercoasterze.

H. zachwycony: "Mimiś, zobacz, jak się sytuacja zmieniła! Patrz na Włoszkę!". No tak ;-) Nie ma to jak obfity prysznic na zbyt duże ego.

Dopłynęliśmy do mnóstwa łodzi i rozpoczęło się polowanie na delfiny. To jest beznadziejne i okropne. Nie lubię, nie szanuję i nie akceptuję. Ryk łodzi, przekrzykujący się ludzie, gonitwa, bo ktoś gdzieś zobaczył płetwę. Był to tylko jeden z  punktów programu wycieczki, więc stwierdziłam, że jakoś przeczekam, choć po Malediwach dobrze wiem, że to fatalne.

Szczerze, najpiękniejszy chyba nasz moment na malediwskiej Malahini, to ten, kiedy kontemplując z leżaków widok oceanu, całkiem niespodziewanie ujrzeliśmy rodzinę delfinów płynącą wzdłuż naszej plaży. Ich wygięte w łuk ciała wyskakujące z wody i tak dalej. To było cudowne, wzruszające, prawdziwe. Natomiast wycieczkę "na delfiny", na której byliśmy tam kilka dni wcześniej, do dziś wspominamy jako kupę. Dobrze, że przynajmniej miała humorystyczne akcenty w całej swojej wielkiej żałosności.

A teraz to. Wyrzyg i żenada. Wreszcie udało się z oddali zobaczyć nieszczęsne, zgonione delfiny i obsługa mogła z czystym sumieniem przemieścić nas w okolice Mnemby.

To też jest ciekawe. Alternatywnie, ale interesujące. Bo do samej Mnemby się nie dopływa, nie cumuje się tam, jest bowiem w prywatnych rękach. Plotka, nie wiem czym poparta, głosi, jakoby od rządu kupił ją Bill Gates. Mniejsza z tym, kto, w każdym razie pod karą finansową nie wolno postawić tam stopy. Ponieważ jednak w jej pobliżu znajduje się skromna rafa koralowa, podpływa się w okolice i znów ileś łodzi, jedna obok drugiej... Obsługa odpoczywa i pali, muzyka gra, turyści pływają jedno obok drugich, jak kaczuszki. Można zobaczyć kolorowe rybki, jak to na rafie. Wygnałam młodego, kółko i siebie do wody, bo byliśmy na granicy choroby morskiej, więc żeby uspokoić żołądki oraz ochłodzić się i oprzytomnieć. Poza tym chciałam siusiu (na łódkach się nie da).

Ze snokelowania przepływaliśmy na stały ląd na "dziką" plażę na piknik. Po drodze dotarliśmy, chyba trochę przypadkiem, do kolejnego skupiska łodzi i do delfinów. Znaczy, chyba po prostu wpadliśmy na to miejsce. Z fascynacją obserwowaliśmy tam z młodym zachowanie ludzi. To było, jakby się najedli szaleju, czy coś. Nasz sternik w ferworze pościgu zrobił taki drift, że o mało nie przewrócił łodzi i przez burtę nabraliśmy wodę na pokład. Turyści skakali do morza, gonili za tym stadkiem, byle bliżej, byle mieć lepsze zdjęcie. Łodzie zamknęły koło, żeby delfiny miały trudniejszą ucieczkę... To było po prostu... No, fascynująco kuriozalne, nienormalne, chore, zadziwiające, ciekawe. Kij z delfinami, nie mogliśmy oderwać wzroku od turystów. A to przecież niby są ci "lepsi", tak? Ci zamożniejsi, których stać na egzotykę. Wytrawniejsi, którzy niejedno widzieli, nie mirki, które raz w życiu gdzieś się wyrwały. Masakra.

Potem plaża. Jej dzikość polegała na tym, że nie było za nią hotelu, tylko chasioki i dopływało się do niej, nie szło. Na zdjęciach na pewno wygląda przeładnie, w końcu po to wymyślono kadrowanie. Bo, wiecie Państwo, jest tak, że tam, gdzie zaczyna się roślinność, zaczyna się także wysypisko śmieci. Na Z. się nie sprząta, więc czemu ktoś miałby sprzątać chaszcze. Łodzie przypływają, funkcyjni układają na tacach owoce, rozdają napoje w plastikach. Jeśli wycieczka ma w ofercie lunch, rozpala się grille. Co dzieje się potem z odpadami? Z aluminiowymi tackami, butelkami, plastikowymi talerzami i sztućcami, wszystkim? Ląduje w krzakach. Tak jest wszędzie w "rajskich" okolicach. I na Filipinach i w Tajlandii, wszędzie. Nawet mnie to już nie oburza, przywykłam. Piszę o tym jednak, bo ktoś może przeżyć szok, świat może mu runąć. Bo pamiętam moje zderzenie z "Niebiańską plażą" Ko Phi Phi Lee.

Posiedzieliśmy w cieniu drzew ze śmieciami za plecami. Zjedliśmy owoce. Pobrodziliśmy przy brzegu. Nie było tłumów, tylko kilka łodzi, więc miło. W sumie tak od chwili obserwacji ludzkiego zoo wycieczka zaczęła nam się podobać.

Popularne posty z tego bloga

Tak, to ja

Odcinanie

Toruń