Słońce
23.12 zaraz po śniadaniu i zarządziłam wyjście do hali targowej (Centralny Rynek Komunalny). Mieliśmy ją kilka przecznic od hotelu, a uchodzi za atrakcję, no i lubimy hale targowe, można kupić świeże owoce, przyprawy, orzechy i inne takie lokalne.
Przedtem wstąpiliśmy jeszcze na chwilę krajoznawczo do kościoła świętego Konstantyna, który mieścił się na tym samym placyku, co nasz hotel i codziennie oglądałam go z okna. Te różnice. Ani skrawka ściany bez zdobień, wszędzie ikony, które każdy wierny po wejściu w progi kolejno całuje i wyłącznie woskowe świece. Super, pod względem zdrowotnym, bo te parafinowe - wiadomo, natomiast jest z ich powodu kłopot z sadzą osiadającą na obrazach, stiukach, freskach i ogólnie wszędzie. Może dlatego ledwo wierni, którzy przybyli na mszę, wrzucili do puszki monety, zapalili swoje świece i wstawili je do misy z piaskiem, przyszedł kościelny i wszystko pogasił. Recykling i rozumiem szacunek dla wystroju, ale gdyby była tam moja świeca, chyba bym się zirytowała. Płacę, zapalam z intencją, a.
Znaleźliśmy halę, która z wierzchu w ogóle nie wyglądała, a w środku było tylko gorzej. Opisano ją jako targ produktów lokalnych, a było tam w zasadzie wyłącznie mięso. Megatony. Połówki kóz z głowami, oczami, głowy świń, nogi z racicami, flaki, mięso mielone, pomiędzy tym kubki z kawą, oskubane ptactwo, przedświąteczny tłum, nawoływania rzeźników i barrdzo wyrazisty odór padliny. H. ogromnie się podobało, bo aktualnie sigmuje, natomiast M. i ja, będąc wege, mieliśmy lekki kłopot, żeby nie zrzucić śniadania. Nie pierwszy raz trafiłam na targ mięsny, ale i tak było to...
Wyszliśmy w końcu. M. w
gorszym stanie niż ja, bo ma czulszy węch i jest wrażliwszy ogólnie, H.
zachwycony i deklarujący, że zgłodniał (!).
Poszliśmy do biblioteki Hadriana. Gdyby ktoś nie miał tego zbiorczego biletu, nie warto, żeby kupował
do niej oddzielny, ponieważ teren jest na tyle mały i odsłonięty, że wszystko
widać z ulicy. Nam było przemiło, ponieważ zrobiło się naprawdę ciepło i łał. Chodziłam
w koszulce na ramiączkach i cieszyłam się jak gwizdek.
Żeby było jasne - na sukienusię
i sandałki nie było. Tylko Rosjanki ubierały się aż tak letnio. Ale koszulka, spodnie
i adidasy.
Wciąż było mi trochę
niedobrze po hali i bardzo chciałam spłukać ten padlinowy niesmak, który osiadł
mi gdzieś w ustach, w gardle. M. miał podobną potrzebę, więc wdrapaliśmy się do
bardzo drogiego baru 360'.
Widoki, słońce, muzyka, dużo ludzi. Pretensjonalna kelnerka poprowadziła nas do barowych stołków, ale olałam ją i poszliśmy na kanapę. Ledwo w ateńskim cieple podleczyłam rwę kulszową, która przez ostatni czas zginała mnie w Kgu w scyzoryk. Gdzie mi na barowy stołek?! Niech pada.
Ogólnie, to Grecy
statystycznie nie mają kupy kasy, tak z moich obserwacji wnioskując. Z jednej
strony, kultura knajpowania od rana do nocy jest tam powszechna, ale z drugiej,
liczą się z kosztami. W większości miejsc widziałam więc ludzi, którzy przez
bardzo długi czas siedzieli nad jednym czymś i często była to po prostu zimna
kawa. Bardziej bycie w danym miejscu, niż pożywianie się czymś, rozumieją
Państwo. Ja też, bo w skromniejszych czasach tak robiłam. W tych
najturystyczniejszych miejscach ludzie prawdziwie, obficie jedli, ale wszak nie
każdy Grek, to Ateńczyk. Raczej przyjmuję, że byli to ludzie spoza miasta, jak
my. I że raz na kiedyś... Natomiast tak o, to z reguły widziałam, że ktoś
zamawia coś jedno i przy tym siedzi. I nawet obsługa jest przyzwyczajona, nie
nagabuje.
Tak też było w 360'. Ceny
wysokie, jak ich prestiżowa lokalizacja, w związku z czym ludzie zamawiali
lampkę wina, piwo, sok lub kawę i tyle. Wszystkie krzesła obsadzone, a stoliki
w zasadzie puste. Cóż, widocznie taka polityka firmy. Przynajmniej obsługa
mniej się nalata z zamówieniami, co nie?
Takoż nie czuliśmy się nie na
miejscu zamawiając jak wyżej. Cudnie było wygrzewać się w słońcu z widokiem na
wszystko i mieć kompletnie wylane.
Z 360', pobyt w którym zdecydowanie pomógł ostatecznie otrząsnąć się po zwałach zwierzęcych zwłok, powędrowaliśmy spokojnie na Likavitos. To przesympatyczne, zalesione (zaparczone) ateńskie wzgórze, z którego jest tak naprawdę najbardziej spektakularny widok na Akropol i całe Ateny. W zasadzie Akropol lepiej widać z Likavitos, niż z samego Akropolu, serio. I ma się to gratis.
Po drodze, w parku, zjedliśmy owoce, więc w knajpce na górze zamówiliśmy głównie napoje, młody jakieś tosty. Nadal słońce, widoki. Ten dzień był pod ich wezwaniem. Na samym szczycie jest platforma widokowa, albo placyk i kaplica św. Jerzego. Można wejść do środka. Ciemno, ponuro, bo ta sadza ze świec. Pociągająca nosem pani pilnująca. Wyszłam na próg i. Trach. Już w środku czułam, że coś może się dziać, zresztą na ezologikę, jakżeby inaczej. Szczyt wzgórza, odwieczne miejsce kultu, coś tam musi być.
Stałam w progu (ciut na lewo, żeby nie blokować wejścia) i było tak dziwnie. Trudno o tym pisać, bo brzmi, jak coś bardzo, ale dla siebie: przemożna konieczność obracania się w lewo. Trochę jak w horrorze. Przez lewe ramię. I znowu. Nie zamierzałam tam robić cyrku, więc dyskretnie. Po kilku razach zeszłam niżej, do chłopaków stojących przy barierce, ale to nie ustało. Udając, że działam przypadkowo, coś tam, trzymając się barierki i obracając, zeszłam ze schodów. Za furtą oddzielającą szczyt wzgórza od reszty, ustało.
Noo, tak jeszcze nie miałam i pojęcia nie mam, co to
było, dlaczego. Pewnie kiedyś samo się wyjaśni, rozwiąże, jak tyle już tajemnic
w moim życiu. Jeśli kogo mega irytują ezo tematy pocieszę, że więcej tego typu
przygód na tym wyjeździe nie było.