Oko
27.12 był dniem naszego powrotu do RP. Już wieczorem zaczęło się robić ciut dziwnie, ponieważ 24 godziny przed odlotem dostałam na mail bilet M., ale nie dostałam mojego i syna. Czekałam, w końcu napisałam, bo uznałam, że telefonu w wakacje.pl i tak nikt w święta nie odbierze. Odpisali, że jak bilety przyjdą, to będą. Nic nie mówiłam M., żeby się nie denerwował. Przed wyjazdem z Polski też musiałam monitować, żeby dosłali nam wszystkie. Nie może być z tym normalnie, prawda?
Rano naszych biletów nadal
nie było, a po śniadaniu mieliśmy przecież check out. Gdybym była w Atenach
tylko z H., na pewno zostawiłabym bambetle w recepcji, żeby przez cały dzień
ich nie taszczyć, ale M. bardzo zależało, żebyśmy wzięli wszystko, mieli swobodę
i nie musieli już wracać do Delphi Art. No dobrze, niech będzie. Tym bardziej
jednak musiałam wydębić na czas bilety lotnicze, bo gdzie potem miałabym je
wydrukować? Wakacje.pl uspokajały, że przecież mogę na lotnisku okazać bilet w
firmie elektronicznej, więc o co mi chodzi. Głupia panikara.
O nie. Pamiętają Państwo
akcję z Dubaju? Opisywałam rok temu. Kobiecie padł telefon dosłownie w busie
przewożącym pasażerów z terminalu pod samolot, przy wyjściu z busa jeszcze raz je sprawdzano, pokazała niedziałający telefon, odwieziono ją do budynku. Nie
poleciała. Z dwójką małych dzieci. Nie, nie. Bilet musi być wydrukowany, a poza
tym owszem, w każdym innym miejscu, na każdym nośniku.
Zadzwoniłam do organizatora, nikt nie odebrał, więc do wakacje.pl, skoro już dzień roboczy. Opowiedziałam jak i dlaczego bardzo mi zależy na i poszliśmy z H. na śniadanie.
Ponieważ M. miał pokój na niższym
piętrze, rano widywaliśmy się dopiero w jadalni. Noo, to był widok!
O jego zdrowiu, formie,
wiedzą już Państwo w sumie tyle, co ja. W Atenach czasami źle się czuł, nie był
pewien, czy tylko z powodu zmęczenia (cukier stale sprawdzał i niby było OK,
ale jest jeszcze kwestia problemów z ciśnieniem, bo on ma tak, że powysiłkowo
mu szwankuje), czy też się podziębił. Dałam mu moje antyprzeziębieniowe leki
pierwszej pomocy i brał na wszelki wypadek. Od kilku dni miał też
zaczerwienione czoło, takie niezdrowe placki. Ponieważ jednak ma łupież, który
uaktywnia mu się kiedy chce, no i ile się dało byliśmy na słońcu, nie
przywiązywaliśmy do tego wagi, na zasadzie - podrażnienie skóry i tyle.
Tymczasem tego ranka szok. I
niedowierzanie. I jeszcze raz szok. Nie umiem tu wstawiać zdjęć, więc mogą
Państwo tylko uwierzyć, że rety. Cała połowa twarzy czerwona i obrzęknięta, a
oko...
Z czasem M. wymyślił, że to chlamydia i na nią też był leczony, bo nikt nie miał innego pomysłu, ale w zasadzie jego oko, twarz wyglądały inaczej, niż te w necie, w sensie, dużo gorzej. To białe w oku zrobiło się żółto - różowo - pomarańczowe i wyszło sporo na wierzch w stosunku do tęczówki. Dość przerażające. Plus kolor twarzy, no i opuchlizna. Bolało go natomiast tylko o tyle, że skóra wrażliwa, napięta, ogólnie czuł się w miarę dobrze.
Po śniadaniu dostałam wreszcie bilety, H. poszedł do recepcji po prawidłowy adres e-mail (na oficjalnych stronach hoteli za granicą niemal zawsze podane są jakieś adresy od czapy i wiadomości nie dochodzą), wydrukowali nam i z głowy. Przynajmniej to.
Wyruszyliśmy. Najpierw w obchód po aptekach. Pierwsza okazała się sklepem medycznym, w drugiej aptekarz był skrajnie tępy i nie rozumiał, co to calcium (początkowo myśleliśmy, że to może alergia, no i wapno nigdy nie zaszkodzi) oraz nie znał słowa po angielsku. W trzeciej M. trafił wreszcie na kumatą kobietę, która dała mu tobramycynę w kroplach i coś do przemywania. Bo, jak się okazało, w Grecji aptekarz ma prawo wydać antybiotyk, jeżeli uważa to za stosowne (lekarka, do której M. poszedł po powrocie do RP, była w szoku, że takie zasady).
Na moje oko (oko!) nic ta
tobramycyna nie pomogła. Dalej mu czerwieniało, puchło, wkrótce oka w ogóle nie
było widać. Nawet lepiej w sumie, bo straszne.
Już kilka dni wcześniej M.
proponował wyjazd do Pireusu. Że marina, knajpki, deptak. Ja z kolei znalazłam
do zwiedzenia statek - muzeum, co, jak wiedziałam, bardzo zainteresuje H. Czyli
nad morze.
Dzień byłby fajniejszy, gdyby
M. był w lepszym stanie, wiadomo. Tymczasem niestety, jego forma umysłowa zaczęła
się pogarszać, w sensie, że, no, tarnięty był. A początkowo tego nie widział,
co implikowało komplikacje. Zarządzał np., żeby gdzież wsiąść, gdzieś wysiąść,
którędyś iść, co było z czapy i potem trzeba było to odkręcać.
Skracając, po wielu kołomyjach i jeździe taksówką trafiliśmy w końcu do okrętu Averof (adres: Marina Flisvos, Trokadero, Paleo Faliro 175 10). To nie jest w Pireusie, co trzeba wiedzieć, bo my niepotrzebnie wysiedliśmy właśnie tam. Bilety kupuje się w budce na lądzie i obok niej należy zostawić plecaki, ponieważ na statku są ciasne przejścia i bagaż przeszkadza. Szczęście, że to Grecja, więc nadal w miarę uczciwie, bo, w związku ze specyfiką miejsca, M. musiał porzucić na haczyku koło budki swój drogocenny laptop z jeszcze drogocenniejszymi danymi.
Zwiedza się bez przewodnika, na luzie. Krótko czynne! Jest wc, nie ma knajpki. Z małym dzieckiem byłoby kłopotliwie, bo schodki, burty i wszystko kanciaste.
Słońce, krótki rękaw.
Znów nie zanudzając Państwa opisem perturbacji z dotarciem do centrum Pireusu (co ogólnie jest b. proste, bo jeździ kolejka,
tyle, że M. niechcący komplikował) powiem tylko, że w końcu się udało i
trafiliśmy do mariny. Niby jest też starówka, ale to tak naprawdę trzy ulice na
krzyż i nic specjalnego. Zależało nam na przyjemnej knajpie, bo M. był bardzo
zmęczony, źle się czuł i trzeba było gdzieś go posadzić, koniecznie.
Priorytety: słońce, nie za głośno, wygodnie. Little Ginger. Nie mieli wina, ale już od kilku dni miałam go po uszy, więc mi to nie przeszkadzało. Niemniej - dziwna idea. Promują kuchnię etniczną, a wino przecież jest mega etniczne, prawda?
M. zasiadł i został. H. i ja poszliśmy na spacer wzdłuż brzegu. Ładnie w sumie. Ostatnie zdjęcia i metro - metra na lotnisko (pamiętajmy o tych specjalnych biletach!).
Powiedziałam M., że gdyby ktoś
się przyczepił do jego wyglądu, niech mówi, że dostał alergii. Ludzie są teraz
przewrażliwieni na punkcie chorób... Na szczęście w Grecji nie ma tego, co na
Cyprze, że idzie się do automatu, który robi zdjęcie, bo raczej system uznałby,
że to nie M. Zapuchnięty, bez widocznego oka, zupełnie był do siebie
niepodobny.
Kontrola bagażu bardzo skrupulatna.
Samolot nie był zapchany,
przesiedliśmy się z młodym i lecieliśmy bok siebie. O północy w Katowicach.
Większą część drogi prowadziłam, czego nienawidzę (ludzie jakoś widzą w nocy,
ja nie), ale uparłam się, bo jak miał prowadzić auto gość z jednym okiem?!
W ogóle, cały dzień byłam mega zestresowała, dosadnie rzekłabym - posrana po prostu. Zaraz rano proponowałam M., żebyśmy jechali do szpitala, ale odmówił. Nie dziwię mu się, bo dzień odlotu, więc już byle dotrwać, ale bałam się. Cały czas myślałam, że byle do Polski. Że jeśli rozłoży się w samolocie, albo w Katowicach, to już damy radę. Niby mamy świetne ubezpieczenie Alpenverein, ale mimo wszystko. Choruj sobie w Atenach i w ogóle, zostać z nim wtedy, wracać...
Następnego dnia, czyli 28.12,
zaraz rano mieliśmy z H. pociąg do Kgu. M. tymczasem poszedł do lekarki
rodzinnej i do okulistki (zarejestrował się jeszcze w Atenach), które go obie
olały. Znaczy, rodzinna działała wg systemu: nie gorączkuje, nie kaszle, niech
spada i w ogóle nie postawiła diagnozy, a okulistka stwierdziła to samo, co ateńska
aptekarka. Prócz tobramycyny dała steryd na zmniejszenie opuchlizny i tyle.
Wracając jeszcze do Grecji,
to gdzieś po drodze zgubiłam wizytę chłopaków w muzeum wojny. Było popołudnie,
nie wiem którego dnia, szliśmy od czapy, a muzeum się napatoczyło.
Zaproponowałam młodemu zwiedzenie go z ojcem, bo wiem, że takie klimaty
ogromnie go kręcą i poszli. Ja oczywiście absolutnie. Zostałam w parku po drugiej
stronie drogi, odsłuchałam w spokoju
całą stertę nagrań od toruńskiej M., ponagrywałam jej się w odpowiedzi i takie
tam.
Gdy panowie wrócili, M. był w
lekkim szoku, że H. zna wszystkie rodzaje maszyn bojowych i tak dalej. No ba. On
nawet piosenki wojskowe z pierwszej wojny zna i to w oryginale.
I gdzieś podobnie zgubiłam oglądanie Stadionu Panateńskiego, który niby nic, ale gdy się sobie uświadomi, że zmieściłaby się na nim calutka populacja Nowego Sącza, a taka Jelenia Góra nawet z przyległościami...
Co do pogody, była rewelacyjna i wciąż się nią zachwycałam, ale jeśli ktoś wszedł w link o Anafiotice, gdzie pani wstawiła zdjęcia ze stycznia kilka lat temu, wie już, że mieliśmy naprawdę wielkie szczęście i nie musiało tak być. Obiecałam M., że to tu zaznaczę, żeby ktoś nie pomyślał, że na pewno się wygrzeje i wszystko. To jak wszędzie powyżej Afryki w tym czasie. W Turcji, w Portugalii. Zdarzały mi się zimowe wyjazdy całe w kurtkach i deszczu, a bywają takie. Jak wiatr zawieje.
Ogólnie Ateny OK, ale myślę,
że 3 - 4 dni starczą spokojnie, chyba, żeby ktoś z pełnym zacięciem chciał
wściubiać nos do każdego muzeum i koniecznie oglądać każdą kupę kamieni. My olaliśmy
Kerameikos, Olympeion i szkołę Arystotelesa.
Sympatyczna zieleń,
energetyczna masa ludzi, zabytki poprzeplatane ze współczesnością i dobra
komunikacja, to na plus. Na minus masa bezdomnych. Nie potrafiłabym chyba do
tego przywyknąć, znieczulić się, jak ateńczycy. Eleganccy ludzie ze śmiechem
spacerujący ulicami o pół kroku od szarych stert ubrań i koców leżących na
bruku.