Morze

Wigilię (niedziela) rozpoczęliśmy od obejrzenia rzymskiego forum. Tak, mają takie w Atenach. Zbudowano je, ponieważ starą agorę tak zastawili pomnikami, że przestała być funkcjonalna. Śmiesznie. A może chodziło o podkreślenie prestiżu nowej władzy, jak z Łukiem Hadriana?

Potem pojechaliśmy nad morze, do Glyfady. Ogólnie nie warto. No owszem, atmosfera kurortu, ale poza tym straszny hałas samochodów, bo nie mają żadnej obwodnicy, a plaża fatalna.  Porozglądaliśmy się, posiedzieliśmy na murku w marinie, wzruszyliśmy ramionami i wsiedliśmy w autobus jadący dalej na południe, do Vouliagmeni. Szczęście, że te pięciodniowe bilety są na wszystko ważne i że nadal była rewelacyjna, krótkorękawkowa pogoda.

Przeczytałam o V. w czyjejś relacji ze zwiedzania okolic Aten, brzmiało interesująco. Na około skałki, woda termalna, rybki z tych podskubujących martwy naskórek. Nie sprawdziłam tylko, czy to ma jakieś bilety, godziny, w ogóle. Tak na pałę pojechaliśmy, bo M. po prostu bardzo chciał nad morze. Teraz myślę, że był zmęczony naszym codziennym chodzeniem i zależało mu na dniu biernego wypoczynku, tylko nie chciał otwarcie się przyznać. Albo nie wiem.

Od przystanku wystarczyło przejść przez ulicę i zaraz dochodziło się do bramy ogrodzonego terenu jeziora. Jakiś parking, płoty, zadbanie, po czym kasa i okazało się, że wstęp biletowany i to BARDZO. Jednorazowy wstęp w dzień roboczy 16 euro od osoby, w święto 19. No to jak dla nas, około 250 zł za przyjemność przejścia się po pomoście i zrobienia kilku zdjęć, bo nie przyjechaliśmy tam rano, nie mieliśmy strojów kąpielowych i nie zamierzaliśmy spędzać tam całego dnia. Chcieliśmy tylko turystycznie pooglądać, bo podobno ładnie. Na szczęście, jeśli wlazło się na murek, oraz przez płot górnego parkingu, wszystko było widać, więc cel został osiągnięty.

Niemniej, gdyby ktoś w pozasezonowy pogodny dzień nudził się w Atenach, to niech od razu rano (czynne od 8.00) zbierze się konkretnie z tymi wszystkimi ręcznikami i tak dalej i można jechać, bo miejsce faktycznie urocze. Acz mega komercja.

Pooglądawszy okolicę udaliśmy się na wybrzeże (jeziorko jest po lądowej stronie szosy), gdzie okazało się, że w zasadzie każdy kawałek plaży jest płatny i to oddzielnie. Nie ma jednego, porządnego chodnika, czy promenady, która by szła wzdłuż drogi, a była od niej oddzielona zielenią, czy jakimś innym sprytnym dystansem tak, żeby auta nie hałasowały i żeby mieć miło. Czasem jest ładny kawałek deptaka, a za chwilę nie, bo kończy się na parkingu i trzeba iść tuż - wzdłuż, przy bardzo hałaśliwej szosie. Zaraz potem kolejna budka z biletami wstępu, gdyby chciało się zejść na piasek, ale nie bardzo jest po co, bo po kilkuset metrach plażka się kończy i i tak trzeba wyjść na drogę, żeby dojść do kolejnej plaży. Znów krótkiej i płatnej. Infrastruktura jednoznacznie przystosowana do leżenia w piachu, nie do przemieszczania się. Głupio, ale tak się właśnie przeżywa kulturowe rozczarowania, kiedy się człowiek wychował w Polsce, gdzie plażą można swobodnie wędrować przez dziesiątki kilometrów.

Poza tym bardzo ładnie, bo mały klifek, więc lepsza widoczność, wzgórza na horyzoncie, wybrzeże w delikatny łuk, cudowna pogoda, niebo niebieskie, woda jeszcze bardziej, zieleń, kwiaty.

Na długo zasiedliśmy w Sardelaki me Theabo mieli stoliki w słońcu, a ceny mniej zabójcze, niż w sąsiedniej Labros. Miło nam tam było, jedzenie pyszne. Mają ciekawy sposób zachęcania do przekąsek, starterów. Między stolikami chodzi kelner z wielką tacą i proponuje. Pyszne drobiazgi kuszą oko i.

H. wziął kraby. M. z lekka przerażony, że to się długo i trudno je. Że bo te specjalne szczypce do łamania pancerzy i tak dalej. Odparłam, że nigdzie się nie spieszymy, aż majątku to tu nie kosztuje, a lepszej okazji nie będzie. Gdzie ma zamówić kraby po raz pierwszy? Na randce z dziewczyną/ na spotkaniu biznesowym/ na oficjalnym przyjęciu? Gdzie? Tu jest na luzie, z nami. Jeśli się upaprze, albo wszystko rozpryśnie mu się po okolicy - nie wstyd i nie szkoda.

W końcu dzieci uczymy, wychowujemy dla nich, nie dla siebie, prawda?

I wiecie Państwo co po tym wszystkim? Po całym naprawdę świetnym, słonecznym i smakowitym goszczeniu się w Sardelaki? Wszystko zepsuli doliczając sobie do rachunku taksę za obsługę. Chamską i znienawidzoną przez nas "kopertę". Jak we Włoszech. Po kilka euro od osoby, nie pamiętam, ale chodzi o fakt. Dostaliby śliczny napiwek, takiej samej wysokości, albo wyższy, niż koperta i odeszlibyśmy zadowoleni, a tak - niesmak.

Potem trochę próbowaliśmy iść wzdłuż morza, ale już pisałam - nie da się, więc w końcu machnęliśmy ręką i wróciliśmy do Aten autobusem, w którym kierowca odgrodził się i przednie siedzenia od reszty pojazdu czerwona taśmą, a na szybie miał naklejkę treści: "Jestem kierowcą autobusu, a jaka jest twoja supermoc?".

W Atenach wysiedliśmy w okolicy Akropolu i poszliśmy snuć się po chaszczach w celu odnalezienia więzienia Sokratesa, bo jakoś nam dotąd umykało. Przeczytałam tam chłopcom NorwidaHistorię Sokratesa przedyskutowaliśmy z H. już wcześniej, bo byliśmy na agorze, gdzie go sądzono. Bardzo ideowy osobnik.

Kiedy już dobrze po ciemku dotarliśmy do Omonii, M. był bardzo zmęczony. Wiecie Państwo, jego ogólny stan... Poszedł prosto do hotelu. H. i ja zostaliśmy jeszcze chwilę w tłumie, bo widać było, że coś się szykuje. Czas jednak mijał, a nie byłam pewna, czy M. dotarł do hotelu, czy wszystko z nim w normie, więc machnęłam ręką i też poszliśmy. Zdążyliśmy sprawdzić, że leży u siebie oraz oddycha i dojść do swojego pokoju, kiedy feta na Omonii naprawdę się zaczęła. Polegała na puszczeniu w niebo tysięcy, ale to naprawdę przemnóstwa papierowych lampionów. I w sumie z naszego balkonu był na to pewnie najlepszy widok w mieście.

Niespodziewanie sympatyczne zakończenie dnia.

Popularne posty z tego bloga

Tak, to ja

Odcinanie

Toruń