Kiesariani
Przed świętami oglądaliśmy głównie biletowane miejsca, ponieważ wiadome było, że 25 i 26 grudnia będą one pozamykane. Ciekawie było natomiast ze sklepami. Prawie wszystkie czynne, podobnie jak knajpki. Całkiem inne podejście, niż u nas. Cukiernie, butiki, bary, spożywczaki, restauracje, wszystko zapraszało. Ulice tętniły życiem. Sprzedawcy i restauratorzy wyszli ze słusznego założenia, że skoro ludzie nie będą musieli iść do biur i fabryk, chętnie spędzą czas na mieście, zamiast kłócić się za stołem. Dlaczego w RP tak nie ma?
25.12 wymyśliłam, żeby podjechać do klasztoru Kiesariani i tam pochodzić po zboczu Imitos, zwanym także Hymet (taa, Grecy są dziwni). Gdybym wiedziała...
Gdyby babcia miała wąsy.
OK, od początku:
Metrem podjechaliśmy jak
daleko się dało od centrum, a następnie M. zamówił Ubera. Btw okazało się, że w
sumie można było zamówić go od razu spod hotelu, ponieważ różnica w cenie przewozu
wynosiła tylko 2 euro. Podjechał imigrant, który nie rozumiał ani słowa po
angielsku i któremu przestała działać nawigacja, w związku z czym nawigowaliśmy
go my. Pomimo jednak, że przez moment musieliśmy jechać płatną autostradą, nie
próbował wymusić wyższej kwoty, niż M. zapłacił internetowo i ogólnie dojechał
na miejsce, więc się nie go czepiam.
Samego klasztoru w środku nie
można było zwiedzać, bo święto, ale wiedzieliśmy o tym. Bardziej chodziło o
pieszą wycieczkę w zieleni. Interesujące jest, że wybudowano go zaraz w
początkach chrześcijaństwa, żeby przybić kult Afrodyty, która miała tam swoje
sanktuarium. Miejsce zawsze było popularne w okolicy, pielgrzymowano do niego,
ponieważ uchodzi za "cudowne" z powodu bijącego tam źródła, które
leczy bezpłodność i tak dalej.
Ironiczne - przy źródle tabliczka, że "Woda z tego źródła jest niezdatna do picia". Topsz.
Tak rano klasztor i całe zbocze zalegały w cieniu, co mnie nie radowało, bo wiadomo. W polarach nie było jednak za chłodno. Konkretnego/ żelaznego planu nie było. Ja chciałam zobaczyć klasztor, źródło, kaplicę Analipsi, pochodzić po zielonym tak od czapy, po zboczu, posiedzieć wśród ciszy na słońcu.
Obejrzawszy klasztor i
kaplicę (rewelacyjna, bardzo etno) zaczęliśmy niezobowiązująco iść zakosami. M.
sprawdzał ścieżki na openstreetmap. Zaproponował, żebyśmy podeszli trochę w
górę, do przełęczy, a potem w prawo szlakiem, który sprowadzi nas do
cywilizacji bliżej morza. Zastrzegłam, że noga moja nie ma zamiaru postać znów
w Glyfadzie, ale M. obiecał, że nam to nie grozi, zakręcimy wcześniej i z dołu
złapiemy albo znów Ubera, albo jakieś metro. OK. Rzekłam, że spoko i że niech
będzie jeden kierownik wycieczki. Ma tę aplikację ze szlakami, a ja głównie
brak zasięgu, więc niech prowadzi.
Wkrótce wyszliśmy wyżej i "za róg", dzięki czemu lizało nas
słońce. Pogoda na cienką bluzkę z długim rękawem. Przemiło. Można było wędrować
ostrzejszym szlakiem po kamieniach, albo łagodnie trawersować leśną drogą.
Przez część czasu szliśmy tym "prawdziwszym", ale z uwagi na formę M.
musieliśmy przenieść się na drogę. Na każdym zakręcie M. kładł się na trawie,
albo raczej padał na nią, leżał, inhalował się, wyrównywał oddech, kłuł się - badał
cukier i co chwila jadł coś drobnego, żeby poziom cukru mu nie spadł. H. był do tego
przyzwyczajony po ich ostatnich Alpach i podchodził do sprawy na luzie. Dla mnie było to, cóż, można rzec, że nawet szokujące.
Dopiero na tej wycieczce dotarło do mnie, w jakim fatalnym stanie jest
M. W mieście i na pierwszym, lżejszym jednak, górskim spacerze nie widziałam tego tak wyraźnie. Tu,
z racji i wysiłku i gwałtownej zmiany wysokości jego niedyspozycja zawołała:
"Król jest nagi". Napisałam R., że mowy nie ma, żebym wyjechała z M.
w jakiejkolwiek poważniejsze góry, bo masakra. I niech mi o tym przypomni,
gdybym miała podobny pomysł. Pocieszał, że może M. się naprawi. Wreszcie zaczął
się leczyć, to już szansa.
Widoki na całe Ateny, morze i pokryte śniegiem szczyty w dali. Parnas. Z dołu go nie widać.
Prześliczna pogoda, bezpieczna, spokojna, panorama na tyle rozległa, że zabłądzić nie sposób, przyjaźnie. Ludzie prawie zero. Wyobrażam sobie, że w Polsce w taką pogodę, w wolny dzień, tuż przy stolicy, w górach trudno byłoby nawet dyskretnie kucnąć na siusiu. Tu można by biegać nago za nimfami, jak Pan, nikt by nie dostrzegł.
Kiedy doszliśmy do miejsca, z którego miała odchodzić ścieżka w dolinę
okazało się, że jej nie ma. Należało zatem grzecznie wrócić do klasztoru po
śladach. M. stwierdził, że nie. Podeszliśmy jeszcze kawałek wyżej, a wtedy poczuł się
zdecydowanie gorzej i zdecydował, że zakończymy wędrówkę na szosie pod
szczytem. Ona przechodzi przez pasmo z prawa na lewo. Na samą górę nie dociera,
bo, wiadomo, teren ogrodzony, anteny i zakaz. Ale pod szczyt można do dojść, będzie asfalt, kolejne widoki i zamówimy Ubera do miasta.
I tu zaczęły się schody, bo raz, że zasięg był marny, a dwa, że aplikacja żądała podania adresu, nie można było pinezką
wyznaczyć punktu, typu parking. M. źle się czuł, ale stanie i oglądnie
rozległej panoramy niewiele wnosiło, więc stwierdził, że zejdziemy niżej i
znajdziemy miejsce z pierwszym możliwym adresem. Co zakręt stawał i kombinował.
Daremnie. Szlak fajny, przez las, górsko, pachnąco, ciekawe rośliny oraz inne
cosie. Takie kłęby czegoś, może gniazda?, albo wielkie kokony z pajęczych nici z mnóstwem gąsienic? larw? na nich. Jak z horroru. Fascynująco odrażające, szczególnie gdy
zadzierało się głowę i orientowało, że.
Doszliśmy do kolejnego
parkingu, miał adres, ale wszyscy niby aktywni kierowcy i tak odrzucali
zlecenie. Popołudnie w pierwszym dniu świąt i kurs w jakieś góry. Serpentyny i
fokle.
W ostatnich promieniach
słońca piękną drogą schodziliśmy w coraz mroczniejszą dolinę, klasztor majaczył
w lesie.
Trochę już byłam
zdenerwowana. Bałam się o M., który co i raz się kładł. Wszak już na tę drogę
na górze dotarł ostatkiem sił, a teraz wychodziło na to, że pewnie będziemy
musieli zejść na sam dół. Wiecie Państwo, gdybym szła tam tylko z mega
wysportowanym H. i miała plan przejść taką trasę, OK. Ale po pierwsze dużo
szybciej byśmy wtedy szli, prawda? Nie groziłby nam zmierzch w obcych górach.
Po drugie, raczej nie pchałabym się tam na spontanie, tylko miałabym opracowaną
trasę, bo to jednak góry i nieznane, czyli nie ma żartów. Nie powinno się
zmieniać planów co zakręt. Rozumiem, że M. robił, co musiał. Planował określoną
trasę, potem zrozumiał, że przeliczył się z siłami i chciał wezwać Ubera, a
potem okazało się, że nie mamy już innego wyjścia, jak schodzić i schodzić i
schodzić. Gdyby przynajmniej od razu jasne było, że nici z podwózki, nie
traciłby masy czasu na próby wezwania auta. A może bardziej chodziło o to, że
był zbyt zmęczony, żeby, choćby wolniutko, iść ciurkiem i i tak potrzebował tych wszystkich postojów. Chyba
raczej. Bo mimo zbliżającej się nocy mieliśmy także takie, gdzie niczego nie
sprawdzał, po prostu się kładł.
Idiotyczna sprawa.
Doszliśmy do asfaltu poniżej
klasztoru. Stamtąd pod autostradą do przystanku. M. się kilkukrotnie logował,
bo przyzwoite miejsce przy instytucie przyrodniczym, z adresem i w ogóle, ale
wszyscy uberowcy odrzucili zgłoszenie.
Szła jakaś kobieta, strasznie
się wzburzyła na nasz widok. Machając rękami pokrzyczała coś po grecku. Słów
nie zrozumieliśmy, ale kontekst był taki, że chyba nas porąbało, skoro tam
czekamy na autobus. W sumie nie czekaliśmy, bo na przystanku nie było numeru
linii, więc mieliśmy podejrzenie, że jest nieczynny. Siedzieliśmy tam, bo M.
walczył o taxi. Z machania rękami wyszło jednak także, że mamy iść dalej,
niżej, bo tu nic nie żyje. Wymyśliliśmy, że może to w ogóle kampus i z uwagi na
święta jest zamknięty lub coś w tym rodzaju.
Faktycznie. Po pewnym czasie
dotarliśmy do wielkiej zamkniętej bramy, na szczęście z małą, uchyloną furtką z
boku.
Tuż za nią M. siadł na krawężniku i oświadczył, że nie zrobi ani kroku dalej. Stąd już ktoś musi chcieć go zabrać! Akurat. Wszyscy nadal odrzucali propozycję kursu. Ciemno, zimno już okropnie i ogólnie beznadzieja. Czas mijał, M. siedział i próbował, próbował, próbował.
W dole widać było inną ulicę, coś nią w ogóle jeździło, nie tak, jak nasza, ślepą i zauważyłam przejeżdżający autobus. Zaproponowałam, że może
jednak tam podejdźmy. M. będzie mógł dalej walczyć o taksówkę, ale jednak z
przystanku, gdzie zawsze jest szansa, że uda się podjechać do centrum środkiem
masowego rażenia. W sumie obojętnie już dokąd by taki autobus kursował, bardziej
na peryferia nie może, tylko bliżej świata, a gdzieś tam jest metro i w ogóle.
Udało się przekonać M.,
podeszliśmy. Okazało się, że autobus będzie aż za pół godziny (gdybyśmy od razu
po opuszczeniu kampusu poszli na ten przystanek...), ale że i tak mamy mega
szczęście, bo to będzie już ostatni tego dnia!
Machałam na przejeżdżające
taksówki, ale mnie ignorowały, M. wciąż klikał na Ubera, ale mu odmawiał i tak,
alleluja, doczekaliśmy wreszcie przyjazdu autobusu.
Nawiasem mówiąc, niech
Państwo nie liczą na to, że na przystanku będzie rozkład. Niektóre mają tablice
elektroniczne, na których wyświetla się co kiedy przyjedzie, ale nie wszystkie
(np. ten nie miał) i wtedy trzeba korzystać z aplikacji w telefonie.
Rety, gdy ten autobus
wreszcie się zjawił i było w nim ciepło i jeszcze okazało się, że staje blisko
samej Omonii, więc nawet nie musimy się przesiadać...
Podsumowując historię - całą
winę biorę tu na siebie. Tak bardzo chciałam nie wchodzić M. w drogę oraz w
jurysdykcję, tak niczego nie oprotestowywałam, nie wtrącałam się, trzymałam pół
kroku z tyłu, że. A przecież go znam, jak nikt inny i jego stanu zdrowia też
byłam już jakoś świadoma (acz dopiero ten dzień w pełni uświadomił mi, jaki to
jest dramat). Ogólnie więc, tylko sobie mogę robić wyrzuty, że nie zareagowałam
w porę. Nie tupnęłam nogą, nie naprostowałam grupy i nie sprowadziłam nas na
dół na czas, nie licząc się z czyimiś chętkami, a kierując się wyłącznie
zdrowym rozsądkiem.
Gdy przecież rozumiem góry i
ograniczenia płynące z wędrówki po chabie, gdzie jest się zdanym wyłącznie na
siebie.
Wstyd mi i chwała mojemu
cudownemu życiowemu szczęściu, że koniec końców wszystko się dobrze skończyło.