Dafni

22.12 dla odmiany pojechaliśmy do klasztorku Dafni pod Atenami, w stronę Skaramangi. Bo otwierają go dla zwiedzających tylko w niektóre dni, a potem miały być święta i całkiem nieczynne.

Jechaliśmy metrem, a następnie autobusem, wytłukło nas trochę, bo to ich hamowanie z pełnego gazu do zera. Wreszcie wysiedliśmy i właśnie w tym momencie wysiały też światła na cztero-, czy ilutampasmówce oddzielającej nas od zabytku. W Grecji zdecydowanie nie ma idei ustępowania pieszym na pasach, o nie. Te tiry hamujące z piskiem opon i smrodem hamulców, bo przecież niedorzeczne, żeby ktoś chciał przejść przez ulicę, no jakże.

Topsz. Znaleźliśmy nieco zrośniętą klasztorną furtkę i guzik, który trzeba było nacisnąć, żeby ktoś przyszedł otworzyć. M: "Hm, chyba nie jest to bardzo popularna atrakcja". ;-)

Wstęp gratis, można robić zdjęcia, nie wolno niczego dotykać. Jest nieco spartańskie WC, żadnej knajpki. Klasztorek malutki, kościół takoż i pusty. W ogóle fajnie - była świątynia Apolla (który, jak wiemy, zakochał się w nimfie Dafne, ona go nie chciała, gonił ją, pomodliła się, bóg zamienił ją w krzew wawrzynu). Na miejscu tej świątyni postawiono klasztor i nazwano go Dafni, bo rosły tam wawrzyny. Bardzo ładna i na temat klamra.

Te mozaiki wewnątrz byłyby faktycznie prześliczne, gdyby były. W sensie, że bardzo niewiele zostało. Ogólnie wrażenie raczej takie: "No i?". Małe, puste pomieszczenie z resztkami ozdób na ścianach. Na małym dziedzińcu krużganki i cele. Zaraz za murkiem ta okropna szosa, więc hałas. Tak trochę: roześmiać się, że co tu robimy, czy jak?

I teraz odwyrtka, całkiem druga strona: przed głównym wejściem do kościoła, tym z kolumnami (z których jedna jest nawet z tej pierwszej, starej świątyni) znajduje się bardzo silne miejsce energii. Wystarczy, że wyjdą Państwo z kościoła między kolumnami na wysypany żwirek. Epicentrum jest mocno bliżej trawy, niż budynku, na środku, ale to elipsa, na boki też się rozciąga, nie, że punkt. Czyli wszystko jasne, już wiemy, dlaczego od starożytności jest tam świątynia. Stałam dość długo. Najchętniej bym siadła, albo się położyła, ale nie było warunków. Naładowałam się pięknie, po czubki włosów i wyżej.

M. najpierw patrzył jak na idiotkę, wiadomo. Z drugiej strony, wiem dobrze, że tylko zachowawczo, panicznie się broni, bo też ma czasem takie jazdy, że. Powiedziałam, żeby sam tam stanął, pochodził. "No, czuję, jakbym był w tym miejscu cięższy". Zrobili nawet eksperyment, że M. szedł z zamkniętymi oczami prowadzony przez H. i mówił, co gdzie odczuwa. Nie zmienia to faktu, że oczywiście nic takiego nie istnieje, a ja jestem walnięta i tak dalej.

Ponieważ okolica w okolicy jest bardzo ładna i zielona M. zaproponował, żebyśmy powędrowali w kierunku południowym w i na górę (szosa i klasztor leżą w dolinie) i może zeszli z pasma z drugiej strony, skąd na pewno złapiemy jakiś autobus do centrum.

Po opuszczeniu klasztorku poszliśmy jedną z licznych ścieżek w prawo i pod górkę. Dróżki przeplatają się, rozchodzą i tak dalej, ale w końcu i tak wszystkie prowadzą do jaskini boga Pana. Znajduje się ona ponad lasem i jest dobrze widoczna z oddali. Taka na trzy kozy. Ciekawszy był położony na prowadzącej do niej trasce opuszczony grajdoł - lepianka? bezdomnego, którego z uwagi na okoliczności przyrody można by było chyba nazwać pustelnikiem. Ileż semantyka zmienia :-)

M. korzystał z openstreetmap. Szlaki rowerowe są tam oznaczone na niebiesko, piesze na brązowo. Nie jest to jakaś bardzo dokładna oraz niezawodna strona.

Od Pana szliśmy na szagę stokiem wzgórza po malowniczych chaszczach i kamieniach, starając się dojść do drogi, która powinna być zaraz. Jakoś nie była, więc w końcu zeszliśmy kawałek i już faktycznie tą cywilizowaną drogą po łuku w lewo wędrowaliśmy w górę. Widoczki, zieleń. Dla mnie i H. temperatura na sweter, dla M. na krótki rękaw. Na górze płot, bo, jak to u Greków, bardzo wiele szczytów, to zaraz zasieki i nie wolno.

Wzdłuż płotu dało się wąską ścieżynką zejść ku szosie (tej, co przy klasztorku). Pod koniec trzeba było przejść przez dziurę w płocie i oto znaleźliśmy się na terenie dawno opuszczonego i zrujnowanego pola namiotowego. Sanitariaty bez dachu i tak dalej. Spokój, drzewa, zarośnięte placyki pod namioty i przyczepy.

Naraz gość zza płotu zaczął do nas wołać. Że to jest ogród botaniczny i nie wolno. Mamy wracać w góry i obejść ten teren, bo brama przy szosie i tak jest zamknięta. Średnio byliśmy chętni oczywiście. Kawałek dalej w stronę Aten, owszem, jest ogród botaniczny Diomedesa, też zresztą nieczynny, ale to nie to, więc ogólnie nie wiem o co w tej sprawie chodziło. Niemniej, przeleźliśmy przez dziurę i raczej nie powinniśmy tam być, to wiadomo. W końcu facet podrapał się w głowę, kazał dojść do bramy i zaczekać. Szczerze, to gdyby go nie było, sami poradzilibyśmy sobie tam na nielegalu, bo parkan po lewej był na tyle niewysoki, że. No ale ofiarnie przyjechał z kolegą furgonetką, otworzył wielką bramę i nas wypuścił. Podziękowaliśmy wylewnie, bo wypadało. Ogólnie, proszę zauważyć, było to tego dnia już trzecie otwieranie nam bramy oraz zaklęte rewiry :-)

Wróciwszy do miasta i posiedziawszy dłuższą chwilę na pełnej życia Syntagmie, bo musiałam się otrząsnąć po kolejnym metrze, udaliśmy się do Ogrodów Narodowych. Wg netu w święta miały być nieczynne, ale spoko, były normalnie otwarte i wciąż potem przez nie przechodziliśmy. Zrobiliśmy sobie mały piknik na ławce, tylko trudno było znaleźć jakąkolwiek choćby w półcieniu. Znaczy, ja szukałam w słońcu. Pogoda zaczęła pięknie się klarować, chmury się rozpraszały i byłam stęskniona słońca jak kania dżdżu, a Grecy wszystkie ławki poustawiali w zacienionych miejscach.

Oni są z tym w ogóle zupełnie inni. W knajpach, gdy siadaliśmy przy stolikach w słońcu, kelnerzy z niedowierzaniem dopytywali, czy na pewno właśnie tu chcemy, a usłyszawszy, że zdecydowanie, właśnie tak, z jakiego kraju jesteśmy. Z jednej strony, Grecy chodzą zimą w kurtkach, płaszczach, szalikach, w restauracyjnych "ogródkach" mają powystawiane ogrzewacze, żeby im goście nie marzli, czyli normalnie im zimno, jak ludziom. A z drugiej, zawsze i z automatu chronią się w cieniu, jakby zabitowane to mają w głowach raz na dobre.

Obszedłszy ogrody (w sumie to jest park), w których wszystkie alejki są serpentynowe, więc gps stale małżonkowi przeskakiwał z jednej na drugą, gubiąc go zupełnie, udaliśmy się pomału w stronę hotelu, po drodze zasiadając do obiadokolacji w ogródku restauracji Polis. Duża i porządna, z dobrym, greckim jedzeniem. Jakby nie ma jej w googlach, więc podaję adres: deptak 31 Aiolou, tam, gdzie hotelik Athens City Viev, który znaleźć można głównie po wycieraczce. Szyld w zieleni. Sympatyczna i klimatyczna, obsługa się stara. W łazience trzeba uważać, mocno skaleczyłam się w rękę niby retro - techno kurkiem od wody. Młody jadł ośmiornice, M. gemistę, a ja makaron ze wszystkim, co kuchnia miała :-)

Popularne posty z tego bloga

Tak, to ja

Odcinanie

Toruń