Ateny
Na Święta wymyśliłam Ateny. Blisko, niedrogo (wyjazd był nawet bez zapewnionego transferu lotnisko - hotel - lotnisko, tylko bilety na Ryanair i noclegi ze śniadaniami), cieplej, szansa na słońce i jest co zwiedzać, a H. świetnie orientuje się w antyku, więc to po linii jego zainteresowań. Wylot z Katowic, ale ponieważ lecieliśmy z M., na 19.12 kupiłam bilety na pociąg do Wro, a dalej mieliśmy podwózkę.
M. wyszedł po nas na dworzec,
w domu posprzątał, zrobił ładną, quasi-wigilijną kolację.
Wuwu, który mieszkał z nim od
kilku lat, zrezygnował z pracy, ponieważ zaproponowano mu obniżkę pensji.
Poszedł na chorobowe, bo miał zabieg usunięcia przepukliny i już nie wrócił do firmy.
Po zabiegu, pięć tygodni temu, wyjechał do Torunia do swojej pani i jakoś tak został. Ona
przez długi czas robiła Wuwu awanturki, żeby sprowadził ją (i jej dziecko) do Wro,
żeby mogli być razem. On nie ma na to warunków, bo nie ma, jak by to,
zdecydowania? zdolności do podejmowania wyzwań? Całe życie mieszka kątem,
pracuje za najniższe uposażenie i tak dalej. Gdy więc teraz rzucił pracę, a ona
złapała prawdziwy etat (wcześniej pracowała głównie dorywczo), będzie na pewno
chciała, żeby został u niej. Będzie się starała i tak dalej. Jeśli zupełnie nie
ma się wymagań, jak on, jakaś posada się w końcu trafi, więc raczej nie
spodziewam się, żeby szybko wrócił.
M. zasmucony. Wziął Wuwu do
siebie, żeby nie być sam. Machnął ręką na partycypowanie w kosztach, na fakt że
Wuwu obżerał lodówkę i nie sprzątał, bo wszystko to znał, po prostu potrzebował
żywego ducha w mieszkaniu. Podsunęłam, żeby z nim pogadał, zostaje w Toruniu,
czy wraca i jeśli zostaje, żeby przygarnął kogoś innego. Być może będzie to wariat
Einstein, który coraz bardziej ma dosyć swej żony i syna. Z nim miałby
przynajmniej wesoło.
20.12 autem po teściu
pojechaliśmy do Pyrzowic. Samolot pełniutki, ale leci się tylko 2 i pół
godziny, więc. Na miejscu byliśmy o 19.30, zegarki trzeba było cofnąć o
godzinę. Wyczytałam, że do centrum najlepiej i najtaniej jest dojechać
autobusem ekspresowym i że bilety kupuje się w budce na zewnątrz, zaraz po
wyjściu z budynku lotniska. Linia X95. Że co prawda niby można metrem, ale to
ściema, ponieważ z lotniska jedzie się tak naprawdę kolejką podmiejską, potem
trzeba wysiąść i długo czekać na prawdziwe metro, które powiezie nas dalej. No
to nie. Kupiliśmy bilety (jedna budka była zamknięta, ale następna czynna) i
znaleźliśmy przystanek (po prawej). Nie trzeba się też mocno stresować, bo
jeżdżą dość często, typu co 20 minut. Nie ma zniżek dla młodzieży, 5,5 euro.
Czas jazdy około godziny, może trochę mniej, zależy od korków.
Po czasie powiem Państwu, że
to nie jest dobra wersja. Metro już dojeżdża do samego lotniska. Bilet na nie
kosztuje 9 euro. Ten sposób jest dogodniejszy, bo łatwiej wysiąść tam, gdzie
pasuje (i można też przesiąść się od razu na inną linię), a przejazd jest
szybszy. No i w metrze tak nie szarpie, bo greccy kierowcy mają zwyczaj
podjeżdżać do świateł na pełnym gazie i hamować w ostatnim momencie. Zawsze.
Wszyscy.
Bardzo ważne jest, żeby
wiedzieć, że normalne wieloprzejazdowe bilety na komunikację miejską nie są
ważne na trasie na/z lotniska. Znaczy, na przykład będą się Państwo po mieście
wiele razy przemieszczali linią metra, która docelowo jedzie na lotnisko i
spoko, Wasz zwykły bilet jest ważny. Ale jeśli będziecie chcieli pojechać
rzeczywiście aż tam, miniecie stację, na której Wasz zwykły bilet straci
ważność (są komunikaty). Możecie nie trafić na kanara, ale potem będzie jeszcze
kłopot z wyjściem z nieważnym biletem ze stacji, bo są bramki.
Jeszcze o komunikacji, bo to
ważne: zdecydowanie i bezapelacyjnie należy kupić sobie ten wielorazowy bilet.
Kosztuje tylko 8 euro, działa zarówno w metrze, jak w autobusach i kolejce podmiejskiej.
Jest pięciodniowy, ale tak śmiesznie, że działa do końca 6 dnia i, kiedy się go
przyłoży do czytnika, pokazuje, ile jeszcze jest ważny, więc nawet nie trzeba
stale o tym pamiętać. Z takim biletem nie żal podjechać choćby przystanek,
kiedy jesteśmy zmęczone, albo nam się spieszy, bardzo dogodne.
Wysiedliśmy z autobusu na
Sintagmie, czyli Placu Konstytucji. Iluminacja mega, jak zresztą w wielu
miejscach w mieście, kryzysu naprawdę nie widać. Było po deszczu, temperatura
na gruby polar, albo lżejszą kurtkę. Szliśmy kawałek za Omonię (roboczo
przetłumaczyłam to sobie jako Plac Zgody) do hotelu Delphi Art.
Eleganckie witryny, bezdomni
pod murami, każdy kawałek chodnika inny, jak w Turcji, albo w Tajlandii. Wszechwładztwo
zmotoryzowanych - trzeba natychmiast wyzbyć się samobójczego polskiego
przekonania, że niby pieszy ma jakieś pierwszeństwo na pasach. Z kolei także przechodzenie
na czerwonym, bo wszyscy tak robią i bo układ świateł jest taki, że prędzej by
się skipiało, niż doczekało swojej kolejki. Ciekawie poubierani ludzie. Wielu. Szczególnie babeczki stylowe. No i oczywiście wszyscy palą. W Grecji chyba już
na koniec podstawówki jest egzamin z palenia, inaczej nie skończy się szkoły.
Nie mam pojęcia, czy Delphi
Art jest typowy dla Aten, więc opiszę go tak, jakby nie był. Wszechobecny zapach
słodkich greckich kadzideł (to te żywiczne, wyglądają jak kryształki w cukrze
pudrze), przebrudna bordowa wykładzina, barierki na schodach, jak określili
panowie "do jajek", czyli bardzo niskie. Upiorna winda - H.
korzystał, ja wolałam chodzić na nasze 3
piętro schodami, po prostu mnie od niej cofnęło. Żyrandol na łańcuchach zwisający
z samej góry do parteru. Obtłuczone gipsowe kolumny.
Miałam z H. chyba najfajniejszy
pokój. W ofercie biura (Yabboo) napisano, że nie ma możliwości dostawek i w związku
z tym M. wziął sobie jedynkę, tymczasem okazało się, że mieszkamy z H. w pokoju czteroosobowym. Nawet pościelono dla czworga, przez co pokój wyglądał jak szpital
polowy. Złożyłam kanapę oraz kanadyjkę (którą potem wyniesiono) i zrobiło się
całkiem przyjemnie. Łazienka z lat siedemdziesiątych, ale gorąca woda była i ręczniki
zmieniano aż nadpilnie. Nie było żadnego robactwa. Wykupując tak tani pobyt i
to w centrum stolicy brudasów (no sorry, ale kto był w Grecji, inaczej nie
powie) spodziewałam się karaluchów i innych atrakcji, a tu nic, hura. Fantastyczny
widok na skwer przy kościele świętego Konstantyna i ulicę o tej samej nazwie, z
fontanną na Omonii w tle i wzgórzem Likavitos na horyzoncie. Ten widok z
balkonu "robił" cały pokój, atmosferę. Drugi balkon (bo pokój był narożny)
wychodził na samą ulicę i hotele na przeciwko, więc olałam go i nawet nie
odsłaniałam okna. Hałas z zewnątrz. Auta całą dobę, wrzaski bezdomnych,
kłótnie, szalone bełkoty schizofreniczki koczującej pod teatrem. W zasadzie mi to
nie przeszkadzało, jeśli pamiętałam o zamknięciu na noc okiennic i zasunięciu sztorów
- mówi się też "story", prawda?, a niektórzy w ogóle nie znają tego
określenia; microsoft word wywala mi to słowo jako błąd. Niemniej musiałam spać
mniej głęboko, niż w domu, ponieważ każdej nocy miałam mnóstwo snów.
Pokój M. był na pierwszym
piętrze i to było zdecydowanie za nisko. Drzewa rosnące przed hotelem
zasłaniały mu widok, a okna otwierały się jak we "Flipie i
Flapie", do góry. No, że ktoś wystawia głowę, a okno opada i mu ją
zakleszcza. Nie szło ich otworzyć do wietrzenia, chyba, że blokował je wiadrem
na śmieci (wszystko inne zgniatały), więc miał duszno. Poza tym pokojówki
przerastało mycie tego cudactwa, więc były niemal jak ściana. Jeśli będą
Państwo kiedyś spali w Delphi, żądajcie pokoju wysoko i z balkonowymi oknami.
M. zarządził, że idą z H. po
prowiant. Sądziłam, że potrzebuje alkoholu, więc się nie wtrącałam, a on
przyjął, że dziecko i żona na pewno są głodni i że musi dla nich zdobyć pożywienie.
Jakby mnie nie znał. Oczywiście, że mimo, iż mieliśmy tylko podręczny bagaż,
wzięłam paczkę tortilli, prosciutto i ser na kolację. Muszę tak. Odparli atak
prostytutek i ich alfonsów, przeszli przez linię frontu bezdomnych, dobrnęli do
zapaździałego nocnego sklepiku okupowanego przez żulerkę (wszystkie normalne
przybytki zamykane są najpóźniej o 21) i
z dumą przynieśli chipsy, herbatniki oraz napój winny w plastikowej butelce :-)