Cavo Greco i Famagusta
01.11 był zdecydowanie bardziej w naszym prywatnym, łazęgarskim stylu. Wycieczka stateczkiem w porządku, ale jednak nasz klimat, to głównie łażenie od czapy. Zgubić się, znaleźć, robić wszystko samodzielnie, po swojemu, bez zobowiązań, a przy okazji w ciszy i bez tłumu.
Pojechaliśmy autobusem (101, cena za bilet jest niezależna od długości trasy) na wschód i wysiedliśmy przy punkcie informacji turystycznej w Cavo Greco. Snując się od czapy i przysiadając na ławkach z widokiem doszliśmy na szczyt, a następnie innymi ścieżkami wróciliśmy do Visitors Centre, żeby się nawodnić. Barek jest kiepski i ma raczej wysokie ceny, ale jest cień i przyzwoita toaleta.
Potem ruszyliśmy w dół, ku latarni
morskiej. Okazało się, że sam cyplowy cypel jest odgrodzony płotem, wstęp wzbroniony. No
ale klif i widok na Błękitną Lagunę bardzo ładne. Powędrowaliśmy teraz na
północ, do Kamara Tou Koraka, skalnego mostku wron i miłości, który w całej swej
niepozorności stanowi, o dziwo, wizytówkę regionu, jeśli nie wyspy w ogóle. Poprzedniego
dnia oglądaliśmy go od dołu, od strony wody, a teraz. Stoi przy nim budka z
napojami, gdyby komuś brakło.
Parking jest bezpłatny. W
ogóle, przynajmniej o tej porze roku, nikt nie chciał nigdzie opłat za
parkowanie, o ile się zorientowałam. Sporo osób zwiedza tamten rejon quadami
etc., do wypożyczenia w mieście. Wg mnie to głupie, bo ruch lewostronny, hałas,
kurz, niebezpiecznie i mniej ciekawostek się widzi.
Powędrowaliśmy wzdłuż morza do kościółka Agioi Anargiroi (świętych pustelników bezpłatników powiedzmy, bo leczyli za darmo) - potwora nie było, zejście do jaskini zagrodzone, kotów full - i dalej, na plażę Konnos. Ten odcinek szlaku turystycznego, od kościółka do Konnos, jest najbardziej malowniczy. Zdecydowanie warto iść tam ścieżką, nie szosą.
Na plaży wykąpaliśmy się, ale
słońce już - już zachodziło za wzgórze i wkrótce zrobiło się za chłodno na moczenie
w wodzie, więc skorzystaliśmy z toalety
(naprawdę, cywilizacja na tym Cyprze!) i poszliśmy na przystanek na wzniesieniu.
Tak zakosami wśród pinii się idzie. Wielu plażowiczom się nie chciało i
korzystali z taksówek. Trzeba tu więc wspomnieć, że oprócz normalnych aut
pięcioosobowych, popularne są w Ajia Napa i okolicy (wszędzie na wyspie?)
taksówki z dwoma rzędami siedzeń za kierowcą. Takie limuzyny jakby. Prorodzinne.
Już po ciemku dotarliśmy do
hotelu. Prześwietna od czapy wyprawa.
02.11 postanowiliśmy
kontynuować. Podjechaliśmy na przystanek nad Konnos Beach i poszliśmy dalej na
północ. To już końcówka parku, jest naprawdę malutki. Ładnie, mały klif, jaskinia
cyklopów, widoki. Jeśli ktoś nie chciałby kąpać się na Konnos, to potem w
zasadzie dopiero na malutkiej Mimosa Beach ma bezpieczne, dogodne zejście do
wody, że nie głazy, tylko piasek. Można puścić dzieciaka, wejść spokojnie, jeśli
nie umie się pływać. Nie, żeby było to jakieś piękne miejsce. Ale pan lody sprzedaje
i oczywiście jest bezpł. toaleta.
Między tymi plażami klifki,
skały, widoki. Interesująco dla tych, co lubią tak trochę inaczej. Dalej była
już tylko cywilizacja, więc nam się nie chciało. Poszliśmy na coś zimnego i
wróciliśmy autobusem na początek Ajia Napa.
Tam wysiedliśmy, żeby
obejrzeć surrealistyczny park rzeźb i kaktusów, bo dotąd tylko przejeżdżaliśmy
mimo. Bardzo dziwne miejsce. Wstęp gratis.
Potem pieszkom wróciliśmy do hotelu, po drodze zasiadając w Bella Italy. Pokrycia kanap zdecydowanie do prania, ale poza tym fajny wystrój i potrawy w porządku. O zmroku w pokoju.
03.11 był dniem wyjazdu do
Famagusty. Odbywało się to autobusem piętrowym, ale nie w prawdziwym trybie Hop
On-Hop Off, ponieważ wciąż była to jedna i ta sama wycieczka w stałym składzie,
nie, że można było zostać gdzieś dłużej i wsiąść do innego autobusu. Wsiadaliśmy
tam, gdzie do autobusu miejskiego, nie trzeba było lecieć do centrum. Autobus
kluczył, stawał, czekał na kolejnych pasażerów, nawet w dalszych miejscowościach.
W sumie było to nawet ciekawe, bo zajechał w miejsca, do których nie dotarliśmy
podczas naszych pieszych eksploracji.
Wreszcie granica państw.
Kierowca zaraz przy wsiadaniu zabrał nam paszporty (nie lubimy tak, prawda?
Zawsze ta nutka niepewności, co z nimi) i oddał dopiero gdy wróciliśmy do
Republiki Cypryjskiej. Przed granicą siusiu, kontrola (symboliczna, ale wrażenie niefajne, te wszystkie zasieki
etc.) i już turecka strona.
Zawieziono nas do starej części
miasta, wysadzono m.w. koło Zamku Otella i dano czas wolny. Okropnie nie lubię
takich pseudozorganizowanych wycieczek. Czuję się, jak owca w stadzie, gdzieś
tam przepędzona, bezwolna, bezmózga. Pilotka oznajmiła, że idzie na kawę, a mu
możemy połazić i zrobić zakupy, bo tu taniej. Poszliśmy na malutką starówkę
poplątać się po zaułkach. Weszliśmy na twierdzę z widokiem (wstęp gratis), znów
po zaułkach, wreszcie posiadówka w knajpce na placu. Na koniec widoki na miasto
i morze z Otella i do autobusu.
Szczerze, to bardzo widać, że
stara turecka Famagusta stoi biznesowo dużo niżej, niż cypryjskie kurorty. Nie
dziwi, że wreszcie, po latach, lekko otworzyła się na turystykę. Potrzeba jej
tego, tyle, że tak w dziesięć, czy dwadzieścia razy większym natężeniu.
Zupełnie inna skala problemu
jest dzielnicy nadmorskiej.
Rety. Byłam kiedyś w Nicosii, wiedziałam, czego się spodziewać i oprowadzono nas zaledwie po wycinku, a i tak płakałam. Wysadzono nas przed bramką strażniczą, przeszliśmy do do niedawna całkiem zamkniętej nadmorskiej strefy. Pilotka się nie wysilała. Turyści, którzy przyjechali tam indywidualnie i mieli dość czasu, wypożyczali rowery i eksplorowali dalsze uliczki, nas poprowadzono najkrótszą możliwą trasą. Oto sześciogwiadkowy hotel oficjalnie otwarty przez królową angielską na kilka dni przed inwazją. Oto szkoła.Szpital. Kościół. Naprawdę, starałam się nie robić cyrku, ale tak mocno czułam to wszystko. Tę rozpacz, stracone nadzieje.
Bardzo źle.
Po oprowadzaniu przewieziono
nas kawałeczek na plażę w dostępnej części i dano czas na plażowanie. Surrealistycznie.
Z przodu piękne morze, piaszczysta plaża, łagodne zejście do wody. Dawna
popularność nie dziwi. Autentycznie
najlepsza plaża na wyspie. W przejrzystej wodzie drobne rybki igrające wokół nóg.
Za plecami puste hotele o wybitych szybach. Opuszczone budki strażników
(wyraźnie już nikomu nie zależy), przerdzewiałe blachy parkanów skrzypiące gdy
zawieje wiatr. Drzewa! wyrastające z dachów najbardziej prestiżowych hoteli,
zarośnięte chaszczami schody i wejścia do restauracji, czy barów.
Nie do zapomnienia.