Formentor

 Idea wyjazdu akurat na Majorkę wzięła się w sumie stąd, że prawie tam z młodym pojechaliśmy jesienią. Wpłaciłam zaliczkę i dopiero wtedy dostałam szczegółową rozpiskę, z której wynikło, że mamy przesiadkę w Paryżu. Słabo mi się to uśmiechało, bo taka bliska destynacja, nic szczególnego, a po drodze przesiadka? Bez sensu i większe ryzyko wszystkiego. No ale trudno, straciłabym zaliczkę, więc przełknęłam. Tymczasem jakiś czas potem biuro napisało mi, że organizator zmienił termin powrotu - przedłuża pobyt o dobę. Możemy się zgodzić i wtedy bez dopłaty mamy o jeden nocleg dłuższy wyjazd, ale odstąpić od umowy i dostać pełen zwrot kosztów. Szukając wycieczki specjalnie zaznaczyłam, że interesują mnie wyłącznie sześciodniowe, bo nie chciałam zaraz od początku przeginać z nieobecnościami H. w nowej szkole. Do tego kwestia tej paryskiej przesiadki... Słowem, radośnie zrezygnowałam z Majorki, wykupiłam sześciodniowe Gozo i super. No ale wiadomo, trochę się już nakręciliśmy. Cieszyliśmy się, śpiewaliśmy "Orki z Majorki" i tak dalej. Trzeba więc było czym rychlej nadrobić zaległość i zwiedzić tę śliczną wysepkę.

W Poniedziałek Wielkanocny pojechaliśmy na półwysep Formentor. Przepiękny, tyle, że milion pięćset tysięcy ludzi wpadło na ten sam pomysł. Nie przypuszczałam. Na mapie wyglądało to na skromny koniec świata. Ktoś opisujący Majorkę polecał, więc spoko, możemy. A tam!

Najpierw jechaliśmy po płaskim i tylko dziwiliśmy się, dokąd obok nas jadą szosą grube setki rowerzystów. Po co w góry? Jakiś zlot tam mają, albo trafiliśmy na kolejny w życiu Tour de France?

Nawiasem mówiąc i co bardzo trzeba wiedzieć, w całej Hiszpanii rowery są święte. Nie ma tak, jak w  Polsce, że rower można zwyczajnie wyminąć, nawet na podwójnej ciągłej. Nie. Od rowerzysty do auta naprawdę musi pozostać co najmniej półtora metra i wszyscy mocno to respektują, czyli na wąskiej szosie sznur samochodów jedzie za jednym cholernym rowerem. Przekleństwo. Co więcej, rowerzyści uważają się tak z dziesięć razy bardziej za święte krowy, niż u nas (a wydawałoby się to niemożliwe, prawa?). Widziałam, jak krzyczą na auta zbyt wolno zjeżdżające po serpentynach gdy oni chcieliby porządnie się rozpędzić i gnać na łamanie karku, albo jak wygrażają kierowcom pięściami. Uroczo.

Najpierw zajechaliśmy na plażę Formentor, ponieważ czytałam, że należy do najładniejszych na wyspie. Jest tam parking płatny 0,055 euro/minutę. Uśmiałam się bardzo, panowie też i w zasadzie żartowaliśmy z tego przez cały pobyt w tym miejscu. "Nie mów tyle, słuchanie tego kosztowało nas już...!", albo: "Taaa, bezpłatna toaleta. Nie bezpłatna, tylko co najmniej za 0,15 euro!"

Plaża położona jest dużej w zatoce i na przeciwko ma ląd, otwarte morze jest z hen po lewej stronie. W związku z tym prawie nie ma fal, spokojna woda, widoki. W sezonie pewnie koszmarnie, teraz luźno. Bardzo fast foodowa knajpa, przystań dla stateczku wycieczkowego.

Wyjechawszy skierowaliśmy się ku latarni na samym końcu półwyspu (Far de Formentor) z zamiarem zatrzymywania się na punktach widokowych. Tyle że - jak już pisałam. Nawet nie próbuję sobie wyobrażać, jak w takim razie cały ten półwysep musi być zawalony samochodami oraz rowerami w lipcu. Nie szło zatrzymać się przy żadnym punkcie widokowym, ponieważ miejsc dla aut jest czasem sześć, czasem dwadzieścia, poupychanych nad przepaściami wzdłuż drogi, a chętnych do podziwiania panoramy tysiące.

I tak, nie mając gdzie zawrócić i zaczynając już dobrze się bawić tą kretyńską sytuacją, wjechaliśmy w mega piękny korek przez latarnią. Widoki cudo, jak to na klifie, wiadomo, zakosy, serpentyny i sznur stojących aut. W jednym mini miejscu M. starał się wcisnąć i zaparkować, ale Kuga się tam nie zmieściła, dobrze, że nie wpadli do dziury. H. i ja w którymś momencie po prostu wysiedliśmy i poszliśmy zwiedzić to tak oblegane miejsce. Bardzo podobne do latarni na Cabo de Sao Vicente w Algarve, tyle, że tę majorkańską mega widać z daleka. Ale tak poza tym. Latarnia na klifie na czubku, jedna dojazdowa dróżka, kiepska knajpa, widoki. Obejrzeliśmy co się dało z każdej strony, wymieniłam się M. za kółkiem i teraz on poszedł, a ja podjeżdżałam o metr i o metr i o metr. Akurat dotarłam na zawalony latarniowy parking - bezpł., mały, pełen samochodów, kolejni turyści tylko tam zawracali, bo nigdzie wcześniej nie było można, ewentualnie na moment stawali na awaryjnych tarasując wszystko, robili kilka fotek i odjeżdżali, bo co - gdy panowie skończyli zwiedzanie. Wyjechaliśmy z ulgą.

Potem na szczęście było tylko lepiej, bo minął poranny szczyt i wszyscy jakoś się porozłazili po kątach, nie było już jednej fali. Akurat ktoś wyjechał i udało się stanąć przy punkcie widokowym na maleńkim parkingu na zakręcie. W Google Maps jest to oznaczone po prostu jako Mirador Cap Formentor. W zasadzie jest to parking na dwa auta, w porywach stało ich sześć. Nikt się nie burzył, że jest zastawiany, bo wszyscy tam byli wyłącznie wakacyjnie i dla przyjemności. Przyzwoite podejście. Przy latarni było pochmurno i polarowo, ale z dniem pogoda zdecydowanie się poprawiła i mogłam wygrzewać plecy w koszulce na ramiączkach. Blisko parkingu jest punkt widokowy w formie rotundy powiedzmy i tam zrobiliśmy sobie bardzo fajny piknik. Kozice nieprawdopodobnie łaziły po bardziej niż pionowych skałach, morze kłębiło się w dole, ludzi prawie wcale, bo ten mały parking. Przemiło. M. poszedł na skały, a H. i ja cały czas spędziliśmy w powiedzmy rotundzie. Świetny kawałek dnia.

Kolejny postój zrobiliśmy nad plażą Figuera. Już było mniej ludzi, dało się upchnąć samochód i szlakiem zeszliśmy na dół. Mała, kamienista, widokowo. Trzy niby joginki odprawiały rytuały gibając się na kamieniach, a potem kąpały się toples, zawsze to jakaś atrakcja. M. też się wykąpał, acz woda była jak latem w Bałtyku, czyli lodowata.

Wróciwszy do auta podjechaliśmy jeszcze na szalenie oblegany rano, a i teraz pełen ludzi (ale ze sto razy mniej, rano policja musiała kierować tam ruchem) Mirador de Es Colomer. Takie mocno komercyjne i spektakularne miejsce, w sensie, że ma spory parking i budki z fast foodem oraz oszałamiające widoki.

Gdybym jeszcze raz miała jechać na Formentor, to przede wszystkim w żadne święto, to raz, a dwa, że o świcie. Na spokojnie gdzieś zaparkować, zjeść piknikowe śniadanie, łazić po klifach i mieć w nosie tłum. A samą latarnię bym sobie darowała na pewno, przerost reklamy nad treścią i nie warto.

Całe szczęście, że po południu zrobiła się ta prześliczna pogoda i luźniej. I że tyle czasu spędziliśmy na Miador Cap Formentor. To uratowało ten dzień. 

Popularne posty z tego bloga

Tak, to ja

Odcinanie

Toruń