Chopin

Nadal było rano, przyjeżdżanie do hotelu nie miało więc sensu (i tak by nam nie dali pokoju). Zamiast tego wybraliśmy się do Valldemossy. Uchodzi za jedno z ładniejszych miasteczek wyspy, a szczególnie słynie z tego, że mieszkali tam Chopin wraz z Sand. 

Udało się zaparkować na maleńkim, bezpłatnym parkingu przy cmentarzu, co było dużą radością, ponieważ sznur aut ciągnął wzdłuż ulicy i z każdą chwilą robił się większy kłopot ze znalezieniem miejsca parkingowego, nawet za pieniądze i na bardzo odległych od centrum uliczkach.

Sporo ludzi od razu maszerowało na szlak, ponieważ V. jest dogodną bazą wypadową w Tramuntana. Poszliśmy na starówkę, po drodze kupując wielką bułę na bazarze z miejscowymi produktami. Myślę, że taki targ odbywa się tylko co rano w niedzielę, bo innego dnia rano przejeżdżałam przez V. i był tam normalny parking. W sklepie z badziewiem kupiłam kolejną ceramiczną jaszczurkę dla R., który własnoręcznie tworzy ogród z stylu Gaudiego i oczywiście zwariowane etno breloczki dla siebie. Bez breloczka, albo nowej torebki, wyjazd by się nie liczył.

V. jest rzeczywiście ładna, schowana wśród nieszczególnie wysokich pagórków, zielona, kamieniczkowa, z dzielnicami willowymi na około. Nastawiona na ruch turystyczny, moc knajp, sklepiki z niczym szczególnym, typu serwetki, dzbanki, figurki, biżuteria i ciuchy. Wszystko niby etno, choć wiadomo, że większość zrobili Chińczycy.

Nie chciałam wchodzić do muzeum Chopina (dawny klasztor kartuzów), w którym i tak jest tylko fortepian, ale siedliśmy na placyku przed wejściem i poczytaliśmy, jak to w ogóle było. Bardzo śmiesznie w sumie: 

Skuszeni opowieściami o łagodnym klimacie wyspy Chopin i Sand, wraz z jej dziećmi, przybyli w 1839 na Majorkę z zamiarem spędzenia tam zimy. Wynajęli willę w pobliżu Palmy i wszystko szło źle. Warunki socjalne były trudne, nie mogli się do tego przyzwyczaić. Postawa, stroje, zachowanie George Sand szokowały towarzystwo. Poza tym jak to?! Ch. i S., nie będąc małżeństwem, przyjechali na Majorkę jako para i jeszcze z jej dziećmi! Jakby tego było mało, wieść o gruźlicy Fryderyka szybko się rozniosła. W efekcie przestali być przyjmowani, wymówiono im kwaterę i w ogóle kiszka. Nie mogąc znaleźć żadnego lokum zamieszkali w końcu w tym klasztorze, gdzie już w ogóle były spartańskie warunki. I cały czas lało, padało, mżyło, pokapywało, siąpiło, kropiło, albo zacinało (na Majorce zimą ponoć z reguły jest deszczowo, warto pamiętać, gdyby ktoś planował wyjazd).

Stan zdrowia Chopina znacznie się pogorszył, powstało preludium "Deszczowe"zarządzili ewakuację, też z przebojami, a kompozytor ponoć rzekł, że nigdy więcej. Większość ich rzeczy spalono w obawie przed zarażeniem, dlatego zasoby muzeum pozostają nader skromne. Całą historię szerzej i ze świetnymi anegdotami opisano na stronie Spacer po Majorce.

Potem poszliśmy do ogrodu Juana Carlosa. Malutki, uroczy, zadbany, wstęp gratis.

Między nim, a placem z muzeum Chopina bezpłatne wc.

Zaplątaliśmy się trochę bez sensu, bo chcieliśmy przejść się Carrer Uetam, ale M. czuł potrzebę niechodzenia uliczkami, na których już był. 

I... tak łatwo jest przegapić moment, w którym będzie o krok od zirytowania się, zestresowania lub czegoś w tym stylu. Trzeba być uważną. Naprawdę, łażąc gdzieś tylko z H. czuję większą swobodę. Jest bezproblemowiej. Czasem krążymy w kółko, gdzieś tam się gubimy, znajdujemy, zmieniamy plan, siadamy na ławce, gapimy się na okolicę i od czapy karmimy gołębie, ale zawsze jest fajnie.

Zrobiliśmy zakupy spożywcze - przyzwoity, a z zewnątrz b. niepozorny supersam Coaliment znajduje się u progu starówki, na przeciwko tego parkingu, który w niedziele jest targiem (główna ulica: Av. Palma, boczna na starówkę: Carrer Marques de Vitot).

Wróciwszy do auta przepakowaliśmy się na wycieczkę górską i poszliśmy na szlak. Wejście w przyrodę znajduje się na Carrer de les Oliveres, po lewej stronie asfaltu. Po wejściu na ścieżkę idzie się wzdłuż  płotu i dalej pod górę. Na Google Maps to miejsce jest oznaczone jako Cami de s'Arxiduc, ale miejsca z takim opisem są na mapie dwa, to drugie już bardzo w górach, więc wiadomo, chodzi o to przy ulicy. Po prostu początek ścieżki na/do. W luźnym planie było dojście do Mirador de Son Gual i pooglądanie widoków na prześliczną okolicę.

Trudno mi rzec, czy poszliśmy dużo dalej, czy jak to się w sumie odbyło. Widoki były bowiem nawet kilka razy. Ścieżka poprowadziła nas najpierw do szlakowego rozdroża, przy którym stała tablica z planem okolicy, budka i budkowy pan. Pan powiedział, że prosto koło budki iść nie mamy, bo to szlak trudny, nie dla nas (mieliśmy zwykłe sportowe buty, no i te gabaryty M....), natomiast poleca skręt z prawo i tam sobie możemy połazić. OK. Były miejsca z widokami, szliśmy zakosami cały czas pod górę, inni ludzie też, w górę, w dół. Turystów było tak z pięćset razy mniej, niż np. na Cinque Terre. Wziąwszy więc pod uwagę, że krajobraz nad Valldemossą jest porównywalnie piękny do, to.

Z Osmanda nie bardzo wynikało, czy mamy przed sobą jakiś jeden, charakterystyczny i godny uwagi punkt, do którego warto dotrzeć. Po prostu wędrowaliśmy, a M. tak m.w. co kwadrans rzucał oględne uwagi, że może wystarczy. Posadziliśmy go zatem w miejscu z kolejną mega panoramą i poszliśmy jeszcze trochę pod górę, ale nie chciałam zostawiać go na zbyt długo samego, więc w końcu zawróciliśmy. Nie wiem w związku z tym, czy ten szlak dochodzi jeszcze do czegoś spektakularnego, czy kończy się po prostu w następnej wiosce, czy jak. Nie mówię na tyle po hiszpańsku, żeby dopytywać ludzi.

Tak ciut bez wisienki na torcie przebiegła więc nasza wycieczka, ale widoki faktycznie były prześliczne, a jeszcze że był to początek, nie byliśmy na nie znieczuleni, więc tym bardziej.

Wciąż trwał dzień, zaproponowałam zatem, że możemy jeszcze podjechać do Dei, bo to blisko, ale panowie mieli dość i chcieli się zakwaterować.

O tej porze roku na uliczkach w okolicy Don Miguel Playa spokojnie szło znaleźć miejsce parkingowe (bezpł.), więc spoko. Przy zameldowaniu zapłaciłam kilka euro opłaty turystycznej. Czytałam artykuł o tym, że kiedyś była wyższa, ale turyści się zbuntowali, dosłownie przestali przyjeżdżać i teraz jest do przełknięcia.

Rozpakowawszy się poszliśmy nad morze. W sezonie pewnie koszmar, morze parasoli, leżaków i obnośny handel, teraz miło. Długa i szeroka plaża, długi i szeroki deptak, mnóstwo knajp, bez specjalnego charakteru, tak po prostu typowo.

Popularne posty z tego bloga

Tak, to ja

Odcinanie

Toruń