Himmafushi i Bandos

Płynąc na Himmafushi po prawej mija się Gili Lankanfushi, która ma domy na wodzie. Zaskakująco to wygląda. Byłam w wiosce na wodzie w Tajlandii, ale takiej tubylczej, a tu mega drogi resort i spanie w domu na palach jako atrakcja.

Himmafushi wygląda z kolei tanio i gdyby ktoś szukał noclegów poza Male, ale nie za krocie, to na przykład tam, bo jest parę skromnych pensjonatów. No, coś za coś, więc plaża taka sobie i mieszkając w miasteczku żyje się inaczej, niż w resorcie, ale. Poziom życia Malediwczyków dość niski, szkoła porządna, brudno. To bardzo blisko Indii i zdecydowanie widać pokrewieństwo kulturowe, choć Malediwy są państwem islamskim. Obchodziliśmy wyspę z przewodnikiem, który dwoił się, żeby pokazać nam cokolwiek ciekawego, ale tak naprawdę po prostu ospacerowaliśmy kwartał uliczek lub dwa. Ciekawe to było o tyle, że można było pooglądać coś autentycznego, nie sztuczny świat wypielęgnowanych klombów i wyczesanego piasku (który też uwielbiam, żeby nie było).

Na koniec zaprowadzono nas do najporządniejszego sklepu z pamiątkami. Ceny - jak pisałam, natomiast ogólnie przefajnie, ponieważ właściciel urządził sklep w swoim domu i to tak zupełnie w. Z przodu, przy wejściu, umieścił różne starocie, że niby sala muzealna, dalej był sklep, a jeśli skręciło się w prawo, wchodziło się do półprywatnych pomieszczeń. Tu miejsce do modłów, tu karpie pływają, tu wystawka z biżuterią, tu telewizor oraz sprzęt do karaoke, tu drewniane misy, tu pralka.

Zapytałam o toaletę.

W naszym hotelu, jeśli wynajmowało się domek, nie pokój w bungalowie, jak my, miało się łazienkę bez dachu, czasem z palmą w środku. Była też taka przy recepcji. Ostatniego dnia kąpaliśmy się w niej po plażowaniu, bo check out był normalnie po śniadaniu, a transfer na lotnisko i wylot dopiero późno wieczorem. Dziwne wrażenie i zaraz komar mnie użarł, bo mógł. Zastanawiam się też nad ideą korzystania z takiej łazienki gdy leje, co na Malediwach jest przecież normalne, bo to klimat monsunowy. Albo gdybym miała chodzić do niej na nocne siusiu wiedząc, ile na wyspie jest ogromnych nietoperzy. Bardzo lubię te śmieszne zwierzątka, ale gdyby mi taki w środku nocy sfrunął na głowę, to nie wiem.

Toaleta w domu wypasionego sklepikarza też sufit miała tylko nad muszlą klozetową i pralką. Poza tym z atrakcji był grzyb na ścianach i drzwi zamykane na kołek.

Bardzo poznawcza wizyta.

Został nam czas do powrotu, poszliśmy więc na nabrzeże, gdzie siadłam na murku. Był to wielki błąd. W tropikach żyje rodzaj maleńkich, niemal transparentnych mróweczek. Jedne kiedyś boleśnie pogryzły mnie w Tajlandii gdy na Railay wspinałam się po skałach i korzeniach i niemal identyczne napadły na mnie w Dominikanie gdy wracając znad wodospadów czołgałam się pod drutem kolczastym. Jakie to są zołzy! Niesamowicie szybkie, nie pytają o nic, atakują chmarą, a ich ugryzienia bolą potem przez wiele dni i nocy non stop. Ma się ochotę wyciąć sobie kawał skóry, czy coś. Masakra. Oblazły mnie prawie całą, ilość ugryzień trzeba by liczyć już w setkach. Życzę tego tylko najgorszemu wrogowi. Taa.

Ostatnią wycieczkę zrobiliśmy na Bandos, do której pewnie można by dopłynąć wpław, gdyby ktoś był świetnym pływakiem i nie bał się piekielnej głębi. Ja się tam nie pchałam, bo cholera wie, co żyje w głębinach, ale widziałam rodzinkę, która przypłynęła z Bandos na Malahini na SUP. Pokąpali się i wrócili. Ze zgrozą i fascynacją obserwowałam ich przez całą drogę.  Mama, tata i dzieciak na jednej desce. Konfiguracja alpejska, ale proszę, można.

W zasadzie powinny być cztery osoby, żeby nas tam zawieziono, ale widać na bezrybiu i tak dalej, bo wzięli nas samych. Bandos jest większe od Malahini, nie, że jedna ścieżka i koniec. Ma parę butików (u nas był tylko jeden, bardzo skromny), więcej restauracji, basen (na Malahini nie ma) i te wały z kamieni, a za to piaszczyste dno. Rosjan tak z dziesięć razy więcej, niż u nas i za mało leżaków na plaży. Jest za to plac zabaw (u nas nic dla dzieci) i hamaki w wodzie. Przyjemnie. Malahini jest super z tą swoją kameralnością, ale gdybym teraz wybierała, zdecydowałabym się jednak na Bandos, bo więcej opcji spędzania czasu i jest gdzie połazić.

Nie mieliśmy przewodnika, nikt nic od nas nie chciał, mogliśmy spacerować, gdzie chcemy i robić co bądź, w sensie, że korzystać z infrastruktury hotelu. Bardzo mi się podobało i nawet proponowałam młodemu, żebyśmy popłynęli tam jeszcze raz. Moje rozsądne dziecko przypomniało jednak, że wdzięczna i nieco speszona uczynnością Julii, obmyśliłam zabranie jej po powrocie do jakiegoś dobrego hotelu w okolicy Kgu, więc że szkoda kasy.

Właśnie, ceny od osoby, w dolarach amerykańskich:

Delfiny - 57,42

Male - 57,42

Rekiny - 63,80

Himmafushi - 57,42

Bandos - 44,56

Płaszczki były po 127,60. Cen innych wycieczek nie wypisuję, bo i tak nie miały szans dojść do skutku. Sprzęt do snurkowania, jakby ktoś nie miał, dawano bezpłatnie, poza tym zawsze dostawaliśmy po małej butelce wody.

Popularne posty z tego bloga

Tak, to ja

Odcinanie

Toruń