Delfiny, rekiny i Male

Mieszkając na wyspie można było plażować, kąpać się, snurkować, nurkować z akwalungiem, pływać skuterem wodnym, kajakiem, na desce do windsurfingu, albo na SUP. Można też było wykupić wycieczki. Dokładnie przemyśleliśmy, na których nam zależy i na które nas stać, ale okazało się, że oferta to jedno, a realizacja drugie, bo na niektóre z nich nie było innych chętnych, a dla dwóch osób łódź nie będzie płynąć.

Koniec końców byliśmy na pięciu. Na delfiny, do Male, na rekiny, na Himmafushi i na Bandos. Można było jeszcze na płaszczki, ale nas to nie interesowało, ponieważ po snurkowaniu z rekinami H. zraził się do tej idei.

Pierwsze były delfiny o zachodzie słońca. W Walentynki jak raz, więc przynajmniej sporo plażowych leniuszków doszło do wniosku, że to dobry pomysł na zorganizowanie popołudnia.

H. miał spory ubaw, bo pływaliśmy w poszukiwaniu delfinów po całym atolu, pan poszukiwacz stał na dziobie i wypatrywał, czas mijał, ludzie byli coraz bardziej zmrusztławieni. Te miny... Cóż, zaraz na wstępie poinformowano nas, że, jak to w przyrodzie, albo uda się na nie trafić, albo nie. 50% szans.

W końcu przemieściliśmy się w miejsce, w którym były inne łodzie i tam. Rety. Dziewięć łodzi naliczyłam. Na jednej w ogóle grała muzyka i wszystkie jednostki pływające za tymi delfinami w prawo, w lewo, do przodu. Ojej, znów zniknęły! Pogoń! Czułam się zażenowana. Takie to było... Agresywne, inwazyjne. Wiem, jedyny sposób, nie wykupywać tego rodzaju atrakcji. Usprawiedliwia mnie tylko, że nie spodziewałam się, że tak to będzie wyglądać.

Hitem wyprawy była bardzo starannie wystylizowana parka, w której panna była stricte nastawiona na fotografowanie się. Zaraz poszła na dziób i tam się pozowała tak, siak. Koleś został z tyłu, na miejscach siedzących i było mu coraz gorzej. W końcu soczyście zwymiotował przez burtę raz, drugi, trzeci. Chłopcy z obsługi przyszli mu z pomocą, dali wodę etc., a panna nawet o tym nie wiedziała, w stu procentach zajęta sobą i selfie. W Walentynki, rozumieją Państwo. Jego dzień, a jej :-)))

Widzieliśmy ich potem wieczorem, podczas planktonowego spaceru. Hotel zorganizował dla chętnych w założeniu romantyczną kolację na plaży. Oczywiście mocno płatną.  Na około stolików na piasku obramówka z płatków róż i świeczek. Można było nająć sam stolik, albo siedzieć w takim pseudo tipi z tiulem, bardzo ładnie. Państwo mieli najładniej, jak można oraz na uboczu, full wypas. Ona klikała w telefon, on patrzył z talerz.

Zresztą sporo par tam tak pokutowało. Nie wszystkie, niektórzy widać było, że dobrze się bawią, są sobie bliscy, ale więcej niż połowa odpękiwała szychtę. Nic nie dała rajska wyspa, plaża, zespół muzyczny i świece. Niczego już nie odgrzały.

Do Male, jak pisałam, mieliśmy nadblisko, a na Bookingu, w komentarzach gości hotelu, czytałam, że można opłacić transport do stolicy i z powrotem i na spokojnie ją zwiedzić. Nic z tego. "W trosce o bezpieczeństwo naszych gości...". Trudno. Przypłynęło się na wyspę - poniekąd więzienie, trzeba pogodzić się z określonymi ograniczeniami.

Jak wszyscy wiedzą, bardzo nie lubię zorganizowanych wycieczek, gdzie najpierw stoi się i kwitnie przy jakiejś wątpliwej atrakcji, a potem trzeba gonić, choć chciałoby się pobyć gdzieś dłużej. I że przewodnicy prowadzą tam, gdzie oni uważają za stosowne, nie tam, gdzie ja chciałabym pójść. I ten obowiązkowy dłuuugi czas na zakupy w jedynym słusznym sklepie. Nie było jednak innej opcji, więc.

Zaraz pod miejscem pracy prezydenta nasza grupa została podzielona na dwie mniejsze i mieliśmy iść z tą drugą, ale przewodnik nam się nie podobał, bo był gburowaty, więc go olaliśmy i poszliśmy z milszym. Kiedy potem nasze szlaki gdzieś się przecinały, gburowaty łypał na nas z wyrzutem.

Male jest malutkie i zabudowane po brzegi. Nas prowadzono zygzakami po ścisłym centrum, tak naprawdę, to prawie dreptaliśmy w miejscu. Pałac prezydencki, meczet z koralowca, cmentarz (tablice z ostrym czubkiem - panowie, półokrągłe - panie. Im ktoś starzej umarł, tym ma wyższą tablicę, te małe, to dzieci).  Ten śmieszny, okrągły meczecik, jak latarnia morska, plac koło Wielkiego Meczetu, ten, gdzie był zamach, Sultan Park - uroczy. Targ owocowo - warzywny, targ rybny, zakupy. W hali targowej zostaliśmy zaprowadzeni do stoiska, gdzie sprzedawca bardzo szybko częstował nas mnóstwem produktów. Dla mnie za szybko, żeby zapamiętać, co było czym, ale i tak fajnie. Za to ceny miał baaardzo turystowe. Za mango zaśpiewał mi tyle, że podziękowałam (15 dolarów za sztukę, czy coś). Odwróciłam się i u skromnych mirków na przeciwko kupiłam przepyszne, przesłodkie i przesoczyste (a brzydkie, małe, sama natura) pomarańcze po 2 rupie za sztukę i kiść równie małych i pysznych bananów za 5. A  i tak były to na pewno ceny dla białaski.

Na zakupy zaprowadzono nas nie na bazar, tylko na Main Street, gdzie było parę sklepów z pamiątkami i cóż. Już pisałam, że ceny przedziwne, więc po trzeciej próbie dałam sobie spokój. Poszliśmy na skwer przy szkole i tam doczekaliśmy zbiórki. Młodego kusiło połazić gdzie bądź, poplątać się po uliczkach, ale blokował mnie termin zbiórki i łódka.

Ogólnie powiem tak: trzeba zobaczyć Male. Raz, że to stolica, dwa, że siedząc w resorcie małe ma się pojęcie o życiu tubylców. No dobra, wie się, jak wygląda życie obsługi hotelu. Samo miasto nie jest szczególnie frapujące, jeśli ktoś był w Azji gdziekolwiek, nic go specjalnie nie zaskoczy, niemniej to jakby pozycja obowiązkowa, żeby mieć jakieś pojęcie o tym, co dzieje się poza magicznymi granicami resortów.

Wyprawa na rekiny była o tyle pozytywna, że chodziło o snurkowanie, a nie pościg za nieszczęsnymi zwierzakami, więc już lepiej. Dwie dziewczyny nurkowały na poważnie, z butlami i instruktorką, reszta wraz z przewodnikiem snurkowała na dość płytkiej wodzie w pobliżu wysepki Kurumba.

Kurumba, jak wiele malediwskich resortów, otoczyła wyspę skalnymi wałami. Dzięki temu oczyszcza się płyciznę z ostrych kamieni i woda przy brzegu jest spokojniejsza, mniej fal. Plusy i minusy. Z jednej strony fajnie móc chodzić po morskim dnie boso, nie kaleczyć się o ostre skały, a z drugiej, jest wtedy jeszcze mniej naturalnie, kolejny poziom sztuczności i horyzont też jakby skalany. I pewnie mniej wodnego życia. Wokół Malahini wałów nie było i naprawdę nie wiem, czy to lepiej, czy gorzej, raz myślę tak, raz siak. Gdyby ktoś jechał z maluszkiem, zdecydowanie polecałabym jednak obejrzeć zdjęcia satelitarne i wybrać wyspę z otoczką.

Snurkowanie trwało dość długo. Ja na tamtym etapie miałam jeszcze obawy przed przebywaniem w bezpośredniej bliskości rekinów, niezależnie od tego, że są małe i bardziej się obawiają nas, niż my ich. Człowiek przyzwyczaja się do niemal wszystkiego, więc pod koniec pobytu młody siadł w wodzie ze śmiechu słuchając, jak brodząc w oceanie czule uspokajałam małego rekinka, który specjalnie zmienił kurs, żeby wyminąć mnie z bezpiecznej dwumetrowej odległości. Podczas rekinowej wycieczki nie byłam jednak jeszcze gotowa na bliskie spotkania i zostałam na łodzi, pilnie wypatrując ryżej główki młodego wśród snurkujących. Wrócił bardzo zmęczony. Przed skokiem do wody honorowo odmówił kamizelki ratunkowej, a potem nie wpadł na to, żeby odpocząć na wale, albo przepłynąć na hotelową płyciznę (jedna grupka tak zrobiła). W efekcie ledwo dotrwał do końca pływania i całą drogę na Malahini leżał plackiem na górnym pokładzie. Rekina widział raptem jednego.

Wziąwszy pod uwagę, że u nas tuż przy brzegu rekinów było mnóstwo, w zasadzie codziennie się je widywało, należy stwierdzić, że tę wycieczkę absolutnie można sobie darować. Chyba, że ktoś bardzo lubi snurkowanie jako takie, wokół swojej wyspy zna już każdą rybę i chce poeksplorować inny kawałek.

Popularne posty z tego bloga

Tak, to ja

Odcinanie

Toruń