Baza pod figowcem
Właśnie, woda. Trochę cyrk z tym był.
Do śniadania można było sobie
w dowolnych ilościach nalewać z dyspenserów wodę, pseudosoki, albo mleko z wodą
(dorzucali lód, który się topił). Obsługa nalewała też z dzbanków kawę i
herbatę (ohydne, nosiłam własny termos). Ogólnie normalnie, tyle, że to tylko
śniadanie, nie da się napić na zapas.
W pokoju były na stanie dwie szklane butelki z wodą pitną, takie na korek i codziennie pokojowiec wymieniał puste na pełne. Te dwa litry wody przy prawie czterdziestostopniowych upałach, to było totalnie nic. Kończyły nam się w porze obiadowej. Gdyby komuś było mało, miał dzwonić do recepcji, a oni powiadamialiby obsługę (osobiste informowanie niemile widziane), ale widomo, jak to funkcjonuje - prosisz o pierwszej, dostajesz przed szóstą. Albo wcale. A to by trzeba dzwonić kilka razy dziennie.
Do kolacji podawano w tempie
żółwiooowym, po szklance wody i naprawdę trudno było doczekać się drugiej. Najpewniej
chodziło o skłonienie gości do zamawiania płatnych napojów.
Słowem, ilość picia, jakie
dostawało się na dobę "z przydziału", była zdecydowanie za mała do
przeżycia w takim klimacie. Na szczęście czytałam o tym w opiniach. W pokoju
był czajnik, ja, jak zwykle, wzięłam też swój malutki. Wzięłam też ikeową
szklaną butelkę, podobną do hotelowych oraz trzy termosy i miałam parę
plastikowych butelek, które zostały nam po wycieczkach. Codziennie gotowałam
wodę i do nich zlewałam. Jak widziałam w recepcji chłopka, który próbował się
doporosić o uzupełnienie wody... Chrzanię taką łaskę. Najważniejsze, to sobie poradzić.
Na kolacje też zabieraliśmy własną litrową butlę. Osłabłoby się z pragnienia
licząc na aktywność kelnerów w tej kwestii.
Wstawaliśmy, szykowaliśmy się
na śniadanie, a potem przebieraliśmy się w stroje plażowe, braliśmy osprzęt i
szliśmy w ulubione miejsce. Anektowaliśmy dwa leżaki i hamak pod figowcem,
którego liczne rozpłożone gałęzie i duże liście pięknie chroniły przed słońcem.
Ja zaraz szłam "na muszelki", żeby zdążyć przed przypływem. Zbierałam
je oraz mnóstwo przerażających śmieci, które wywalałam do kosza przy
pobliskim drinkbarze. Super był ten bar, bo cały czas puszczał
chillout. Mmm. Kojąca, spokojna muzyka, która mega robiła klimat.
Co do śmieci, czasem
wymiękałam. Taki syf!
Jak można, w takim miejscu, wśród takiego piękna?! Zbierałam, a jednocześnie zwątpienie mnie ogarniało, czy to w ogóle ma sens, ponieważ Malediwy przyjęły tak dziwaczną politykę śmieciową, że nie wiem. Usypali specjalną sztuczną wyspę o nazwie Thilafushi, na którą wywalają śmieci z całego kraju i, jak słyszałam, nic tam z nimi nie robią. Czyli, wystarczy kolejne tsunami, żeby cały ten syf z powrotem znalazł się w wodzie. Proszę, niech mi ktoś powie, że to fake news. Miałam też obawy, czy czasem tego, co nazbierałam, obsługa potem nie wrzuca po prostu z powrotem do wody. Nie wiem przecież.
Około dwunastej szliśmy do
wody, ponieważ wtedy był przypływ. Poziom wody bardzo się podnosił, w niektórych
miejscach zalewał całą plażę, co miało ten plus, że można było pływać nie
raniąc się o ostre kamienie. Bo zaraz w pierwszych dniach, nie kumając jeszcze
tego wszystkiego, nazbierałam kilka przykrych otarć i siniaków. Około
czternastej robiłam młodemu jedzenie i dalej plażowaliśmy m.w. osiemnastej, bo
potem wyłaziły komary. Bardzo małe, słabo jadowite, po dwóch dniach ślad
znikał, ale jednak.
Zbierałam wtedy muszle, bo
znów mieliśmy odpływ i około 18.30 był zachód słońca, które codziennie kryło
się w niby chmurze wilgoci unoszącej się nad wodą, więc ani razu podczas mojego
pobytu nie zrobiło prawdziwego plusk. Najpiękniejsze zachody są nad Bałtykiem i
tyle.
Z muszlami miałam i świetnie
i trochę smuteczek, bo tych najpiękniejszych (przydacznie) nie wolno przewozić.
Malediwy nic do tego nie mają, ale jest międzynarodowy zakaz i można zarobić
dwa do pięciu lat.
No to nie. Podobnie z koralem. Bezwzględny zakaz. Gdybym widziała, że jest tam szanowany, że tubylcy dbają o przyrodę, cokolwiek, sprawa byłaby klarowna, ale widząc ich podejście, a wiedząc, że każdy kawałeczek, który tam musiałam zostawić na plaży, tu trafiłby w zakochane ręce... Trudno.
Dobrze po zmroku szliśmy na
kolację oraz planktonowy spacer. Hotel nie organizował żadnych wieczornych
animacji, można było najwyżej iść na drinka, więc po spacerze wracaliśmy
grzecznie do pokoju i tyle. Bardzo spokojny wyjazd.
Obiektywnie patrząc, najlepiej
spędzało mi się czas pod figowcem. Ponieważ raczej nigdy nie polecę już na
Malediwy, bo takie drogie i daleko, musiałam coś tam pooglądać, pływać na
wycieczki, ale tylko ta na Bandos naprawdę mnie usatysfakcjonowała. A był to po
prostu inny resort, więc przekaz chyba jest jasny: Próby miotania się po
atolach i szukania nie wiadomo czego, są tam po prostu bez sensu. Malediwy, to
chillout, hamak i kraby.
Cudnie było je obserwować. Na
pisku tyle się działo! Walki, aneksje, wrogie przejęcia, pościgi i ucieczki. Fantastyczny
mikroświat. Poza tym czaple (żurawie?). Bezczelnie chodzące po plaży lub
brodzące kilka metrów od nas. Nietoperze, które dnie spędzały na Bandos, a o
zachodzie słońca przylatywały na Malahini i nocowały na
drzewach przy ścieżce prowadzącej do naszego bungalowu. Świecący plankton
-wiadomo.
Pięknym przeżyciem było też
obserwowanie życia w wodzie. Te wszystkie rekiny, płaszczka, albo żółw, który
umknął spod H., gdy ten plusnął z hamaka w wodę (mam nagranie!), okrążające nas ławice
większych i mniejszych ryb. Błyszczące rybki wyskakujące z wody. Delfiny! To
było cudne ukoronowanie. Ostatniego dnia całe ich stadko pływał wzdłuż naszej
plaży. Swobodnie, bez spiny, bez ścigających je łodzi. Widzieć nad wodą te
wygięte grzbiety i ich charakterystyczny sinusoidalny ruch - bezcenne. Za
wszystko inne słono zapłaciłam kartą.
Koszt imprezy: 11643
zł/osoby - młodemu już nigdzie nie dają zniżki. W cenie przelot Kraków - Dubaj -
Male i z powrotem. Posiłki na pokładzie. Bagaż na osobę 30 kg + 7. Transport
wodny z lotniska na/do Malahini i z powrotem. Woda na łodzi. Pokój dwuosobowy z
łazienką w bungalowie w ogrodzie (bez widoku na ocean). Śniadania i kolacje. W
pokoju 1 litr wody pitnej/osobę/dobę. Tyle.
A nie, jeszcze uroczysta
kolacja pożegnalna, zapomniałam. Dość zabawnie wyszło. Nikt nie uprzedził, że
przysługuje nam taka atrakcja, więc zwyczajnie nakładliśmy na talerze, co tam
nam odpowiadało i siedliśmy gdzie zwykle. Bo już po pierwszych wizytach w
jadalni obcykaliśmy, którzy kelnerzy są najwredniejsi (postawa: Jeśli nie
zamawiasz płatnych napojów, to spadaj, nie zajmuj mi tu stolika) i trzymaliśmy
się z dala od ich rewirów. Byliśmy w połowie posiłku, kiedy zmaterializowała
się przy nas szefowa sali i oznajmiła, że ależ ona ma dla nas zarezerwowany
stolik w najatrakcyjniejszym miejscu, na tarasie i nawet biały obrus nam tam
położyli. Rzekliśmy, że e tam, zostaniemy już tu, gdzie jesteśmy. Poszła, a za
kolejny czas wróciła z jednym zestawem owoce morza plus warzywa. Yy? No prezent
od hotelu. OK. H. lubi, więc, choć był w sumie najedzony, jakoś to wcisnął. Dobrze,
że nie przynieśli dwóch porcji, bo szkoda by mu było nie zjeść (pisałam, ile
tam to normalnie kosztuje), a ja przecież bym nie tknęła. Niemniej, dziwnie
jakoś. Jedno danie na dwoje? H. skonkludował: "Może ktoś zamówił, nie
wziął i im zostało po prostu". Nie założyłabym się wcale, że nie ;-)
W wyjazdowy wieczór, już po
oprysznicowaniu się w przyrecepcyjnej łazience bez dachu i przebraniu w
samolotowe ciuchy, poszliśmy pożegnać się z niebiesko migoczącą plażą. Podziękowałam
Malediwom, że są i życzyłam im, hm, jak najmniej ludzi. Po przemyśleniu doszłam
do wniosku, że to by im się przydało najbardziej.