Ogólnie
Młody miał bardzo krótki pierwszy semestr. Ferie ma dopiero teraz, ale oceny wystawili im już przed Świętami. Z matematyki w tym roku jakoś mu idzie (z korkami 3 razy w tygodniu). Źle jest z niemieckim, którego nie lubi. Najęłam mu korepetytorkę i dzięki temu skończył semestr z miernym, średni sukces. Także ledwo, ledwo załapał się na mierny z jednego z przedmiotów zawodowych u swojej wychowawczyni. Słabo. I nawet nie wiem, jak temu zaradzić, bo skąd w małym mieście bez uczelni technicznej zorganizować korepetycje z bardzo technicznej dziedziny. H. stresuje się, że nie zda i go wyleją, bo pierwszej klasy się nie powtarza, ale też nie idzie za tym nauka. A samym stresowaniem się, to...
Z plusów, w miarę, jak na
niego, zaaklimatyzował się w nowym środowisku. Nadal nie ma w klasie bliższych
znajomych, ale ma z kim siedzieć w ławce i na wycieczkach. Zdecydowanie woli
jednak paczkę z podstawówki, choć jeszcze w czerwcu strasznie na nich narzekał.
Tuż przed Świętem Zmarłych
umarła na raka żona mojego znajomego. Kochali się. Ostatnie dni spędziła w hospicjum,
bo nie dawał już rady się nią zajmować. Głównie była nieprzytomna, ale kiedy
odzyskiwała świadomość, bała się, więc jak najdłużej trzymał ją w domu. W końcu
nie dał rady. Natychmiast po oddaniu jej bardzo ciężko zachorował. Chyba na
koronę, bo się dusił. W zasadzie sądził, że to koniec, notatkę dla syna zrobił,
że gdzie dokumenty, jakie dobra tu i tam rozsiane, typu kawałek lasu, czy pola.
Przeżył, a żona w tym czasie umarła.
Głupio powiedziałam
mu, że przynajmniej żona już ma spokój, nic jej nie boli, nie męczy się. Standardowo
tak się mówi, kiedy ktoś długo chorował, prawda? Rzekł, że bardzo go irytuje i
przykro mu gdy ktoś tak mówi. Żona chciała żyć, walczyła o każdy dzień, każdą
przytomną chwilę. On do końca wierzył w cud, chwytał się opowieści o ludziach,
którzy nagle mieli remisję i nawet z hospicjum wracali do domu.
Nie wiem, czego mnie ta
historia nauczyła. Żeby czasem trzymać buzię na kłódkę?
Ze Świętami, jak zwykle, było
niefajnie. H. wrobił się w spędzenie ich z M., czego w sumie nie chciał, ale
coś tam chlapnął i przepadło, potem się nie mógł wycofać.
M. nie bardzo wiedział, jak
to wszystko zrobić. Nie chciał być u swojej mamy, ponieważ w jej domu panuje
temperatura 12 - 14 stopni i więcej nie będzie, ona nie uznaje wyższej. Kasy ma
po uszy, nie o to chodzi, po prostu ma być zimno i już. Po każdej bytności tam,
takiej poza latem, M. wraca do Wro z zapaleniem oskrzeli. Z drugiej strony, nie
mógł nie zajrzeć do niej w ogóle. Raz, że to pierwsze Boże Narodzenie, które
miała przeżyć sama (była zaproszona do rodziny, ale wymówiła się), dwa, że
potrzebował jej przychylności (część kasy na Wieżę).
W końcu stało się tak, że
wylądowali na ranczo, a M. jeździł do swojej matki tak na dwie godziny i uciekał. U
mojej było ciepło i starała się o ich wygodę, ale i tak obu momentalnie
rozłożyło. H. się rozchorował przeziębieniowo z gorączką i kaszlem, a małżonka
dopadły korzonki. Czarownie. Kiedy młodemu się polepszyło, pojechali do Wro. Na
raptem klika dni. W sumie nie wiem po co, chyba po prostu M. nie chciał być sam.
Mogło być gorzej, wziąwszy
pod uwagę historie z przeszłości, ale stresowałam się bardzo, wszystko
rozchwiane. Przysięgłam sobie solennie, że odtąd już naprawdę, ale to naprawdę, będę co roku wyjeżdżać w świat na każde zimowe święta. Teraz też chciałam, ale
opłaciłam bardzo drogi wyjazd na ferie, plus wisiała nade mną kwestia
mieszkania, remontu etc. Przyblokowało mnie to, szczególnie, że jest tak nie
fair, że wyjeżdżając na Święta płaci się średnio trzykrotną cenę. Znaczy, ten
sam hotel, standard, wyżywienie, przelot, kosztują 1/3 w normalnym, powszednim
terminie. Nagle na Boże Narodzenie ceny robią hyc i masakra. To tak niemoralne,
że. Ale za rok coś wymyślę.
Zaraz w styczniu przyjechała
V. z mężem. Mieszkali po sąsiedzku, więc dogodnie i jak zwykle bardzo miło.
Chciałabym więcej napisać o spędzaniu z nimi czasu, ale nie wiem co. Nic
spektakularnego. Po prostu fajni, inteligentni ludzie w naszym (Julii i moim)
klimacie. Rozmowy, śmiech, wspólne jedzenie, historyjki.
A 8 lutego H. i ja wrzuciliśmy
torby do bagażnika, pomachaliśmy na pożegnanie rozsądkowi (remont, szkoła,
sklep) i ruszyliśmy w drogę.