Akt pierwszy

Wracając z miasta i skręcając do garażu, zauważyłam ogłoszenie o sprzedaży mieszkania. Baner wisiał na balkonie budynku, w którym mieszkam, tylko w wyższej części, czyli z windą. Z oknami na wschód i południe, omg, idealnie. Natychmiast umówiłam się na oglądanie. Przyjechała pośredniczka z Koszalina, miła dziewczyna.

38m2, łazienka, salonik połączony z kuchnią i przedpokojem oraz za mały drugi pokój. Jak na tę lokalizację, cena raczej niewygórowana, 620. Znaczy, ogólnie masakra, wiadomo, ale wszystkie inne apartamenty, które tu sprawdzałam, miały przy podobnym metrażu cenę od 750 do nieskończoności.

Pogadałyśmy, to, owo, o minerałach, o dzieciach, powiedziałam, że ogólnie mieszkanie mi się podoba, szczególnie, że mam już wprawę w przeróbkach i tu też na pewno zaraz bym wszystko przebudowała. Niech tylko zrobi coś z ceną, to znaczy namówi właścicieli do zejścia na 550 (zawsze warto spróbować). Obiecała się postarać.

Zapytałam też, jak to możliwe, że film z prezentacją, który przesłała mi przed spotkaniem, ewidentnie kręcony był latem, a baner zawisł dopiero późną jesienią. Nie chciała być niedyskretna, ale ogródkami zeznała, że państwo są trochę dziwni i wstydzą się faktu sprzedaży. ?? Znów ogródkami i nie podczas pierwszej rozmowy, dała do zrozumienia, że bo się rozwodzą. Ponieważ jednak nikt poważny nie zainteresował się mieszkaniem przez dłuższy czas, uwierzyli jej wreszcie, że samo ogłoszenie (w koszalińskim, nie w kołobrzeskim biurze pośrednictwa!), to jednak troszkę za mało. Przy okazji postanowili zastosować także mocno alternatywny zabieg marketingowy i podwyższyli cenę z 590 na 620, dlatego na prezentacji podana jest niższa, niż teraz obowiązuje. Oznajmiłam, że to całkiem bzdura i w ogóle nie biorę tej fanaberii pod uwagę, niech schodzą do 550 i tyle.

Po czym zadzwoniłam do M. Bo w ogóle cała sprawa wzięła się stąd, że od lat brzęczał uparcie, żebym spróbowała znaleźć tu mieszkanie. On zapłaci, ma oszczędności, bylebym znalazła. Najchętniej nie korzystałabym z tej oferty, wiadomo. Chciałam pooszczędzać i za kilka lat, może... Tyle, że wtedy młody w ogóle by nie pomieszkał, bo zdążyłby pójść na studia, czy co tam, to raz. A bardzo cierpi z powodu braku swojego pokoju. Zrozumiałe, ma piętnaście lat, więc bez przesady. Po drugie temat matki, wieczne bycie na łasce i tak dalej. Po trzecie, dotarło do mnie, że skoro M. kategorycznie nie zgadza się na rozwód, nie mówiąc już o rozdzielności majątkowej, to i tak, uzbierawszy w pocie czoła określoną kwotę, musiałabym kupić mieszkanie jako współwłasność. Nawet, jeżeli w 100% za swoje pieniądze.

Dlatego, po kilku latach wewnętrznej walki, postanowiłam, że. I zaraz potem - los chciał - znalazłam tę cudną ofertę.

Zatem zadzwoniłam, a M. zareagował tak: "Yyy". Nieco mnie to skonsternowało. Ledwie kilka tygodni wcześniej widzieliśmy się w Izerach i pytał, czy nie mam czegoś na oku. Szybko się otrząsnęłam. Przecież to M. Jedno mówi, drugie myśli, trzecie robi, a zdania i nastroje potrafi zmienić z minuty na minutę. Rzekł, że nie ma tyle pieniędzy, w ogóle ma mało. "To czemu wciąż mnie namawiałeś do szukania mieszkania i nawet ostatnio?" "No, wcześniej miałem więcej, ale potem dobra zmiana, nowy ład i tak dalej i kupka zaczęła się kurczyć, a ostatnio, to mówiłem o tym już tylko z rozpędu. Więc jeśli już, to musiałabyś sprzedać Toruń".

Hm, ogólnie nie miałam tego w planach. Odkąd H. się urodził powtarzałam, że tamto m. jest dla niego. Mój wkład, mój posag dla syna, bo niczego innego w sensie materialnym nie mam. Przemyślałam to ponownie i przedstawiłam młodemu plan, bo to już nie jak z trzylatkiem, że się coś zrobi i postawi dzieciaka przed faktem. Zatem: czy zgodzi się, żebym sprzedała Toruń, a za to kupiła apartament tutaj. Najpewniej to ja bym w nim już mieszkała, ale on w takim razie dostałby mieszkanie w porcie. To, które matka zapisała mi w testamencie. Gdyby chciał je wynajmować, miałby dużo więcej kasy, niż z wynajmu toruńskiego. Gdyby chciał sprzedać, podobnie. Zarówno M., jak i Julia i ja, posprawdzaliśmy ceny mieszkań w Toruniu. W wielkiej płycie, 42m2, kosztują rzecz jasna różnie, ale średnio wychodzi 280. Czyli zyskałby drugie tyle, a wszak są niemal zerowe szanse, że kiedykolwiek osiądzie w Toruniu, bo po co. Wro stwarza lepsze perspektywy i kształcenia się i pracy i w góry bliżej i wszystko.

Zgodził się. Kor tym bardziej. Wszystko jej opowiedziałam, a ona bez żadnych targów i ceregieli zdecydowała, że kupuje (od dawna dawała znać, że gdybym zdecydowała się sprzedawać, to jest chętna). Nie ma takiej kwoty tak o, więc weźmie toruńskie mieszkanie na spółkę ze swoją siostrą i jej mężem.

Powiadomiłam pośredniczkę, że sprzedam Toruń, mąż dołoży resztę i zaraz możemy umawiać się na podpisanie umowy, tylko niech zbije tę cenę. Co cierpliwie, stopniowo i etapami czyniła. Czują Państwo, ilu ludzi już zaangażowanych? A to dopiero początek.

Jeśli ktoś się spieszy, niech da sobie spokój i przeczyta dopiero "Akt trzeci", gdzie opiszę aferkę z podpisywaniem aktu kupna Kołobrzegu, nie obrażę się. Ja tymczasem głównie dla siebie chcę to zapisać raz na dobre, bo już i tak mi się miesza, takie to wszystko było pokręcone.

Zatem przekonana, że za kilka dni mogę kupować Kołobrzeg i że szybko wszystko pozałatwiam, zadzwoniłam do Młodzieżowej Spółdzielni Mieszkaniowej w Toruniu z pytaniem, na czym polega procedura sprzedaży mieszkania takiego, jak moje. Że spółdzielcze własnościowe ze spłaconym kredytem. A tu schody. Okazało się, że nic nie jest tak, jak myślałam. Byłam w mylnym błędzie, a jak do tego doszło, całkiem nie wiem.

Jedno: Pomimo, że ojciec specjalnie zadbał, żebym stała się właścicielką mieszkania jeszcze przed ślubem, żeby było tylko-tylko moje, jakoś w międzyczasie M. stał się jego współwłaścicielem. Tłumaczono mi to, ale dalej nie rozumiem. W każdym razie okazało się, że do sprzedaży potrzebny jest też on fizycznie, albo notarialnie poświadczone pełnomocnictwo, którego by mi udzielił.

Drugie: Mieszkanie wcale nie jest własnościowe, tylko lokatorskie i jeśli chcę je sprzedać, to muszę zmienić jego własność, wydzielić je ze spółdzielni. Czyni się to także aktem notarialnym, musi być przedstawiciel spółdzielni, M. i ja. I jeszcze spółdzielnia musi zbadać, czy nie muszę czegoś podopłacać, a czasem są to bardzo duże kwoty.

Trzecie: Kiedy już je sprzedam, trzeba złożyć wniosek o założenie księgi wieczystej, bo mieszkanie jej w ogóle nie posiada. A urząd na zrobienie wpisu ma do trzech miesięcy.

Ojoj.

Mniej więcej poległam z tym wszystkim. Teraz to się łatwo pisze, ale w pierwszej chwili miałam taki mętlik, że... Jeszcze jakieś zaświadczenia o niezaleganiu, o niezameldowaniu, o niepodleganiu planom rewitalizacji. Rety. Na wielkie swe szczęście mam Kor, a Kor ma w Toruniu znajomą, która zajmuje się nieruchomościami. W urzędach czuje się jak w domu, wszystkich zna, jest szalenie kontaktowa, energiczna, sympatyczna i komunikatywna. Kor ją wynajęła, ja napisałam stertę pełnomocnictw do reprezentowania mnie tu i tam i dziewczyna poszłaaa. Jak przeciąg.

W grudniu pojechałam do Torunia podpisywać ze spółdzielnią umowę wydzielenia własności. Miałam focha, bo nienawidzę jeżdżenia pociągami, uraz mam, więc chciałam autem. Julia tak mi jednak brzęczała, że ślisko, że śniegi, że w końcu się złamałam, a minutę po kupnie biletów zaczęłam się złościć i naprawdę podziwiam, że to zniosła, bo dziamgałam strasznie. Jakby mnie kto zmuszał, głupie to było. Gdyby mi ktoś tak bezsensownie gadał, odwarknęłabym raz, a porządnie.

Podróż w obie strony minęła naprawdę spokojnie i dobrze mi Julia doradziła, bo M. z Wro przyjechał autem szalenie zmęczony. Mówił, że kierowcy spanikowani jechali czterdziestką, korki i tak dalej.

U notariusza spokojnie. Jakiegoś bardzo skromnego nam ta korowa koleżanka wybrała, znaczy, jeszcze nie byłam u notariusza, u którego byłoby tak zapaździale, ale zrobił co trzeba i tyle. Przy okazji skłoniłam M., żeby od razu ustanowił pełnomocnictwo dla mnie na sprzedaż Torunia. W ogóle proponowałam mu już wcześniej, żeby poszedł do notariusza we Wro i upełnomocnikował mnie na wszystkie trzy sprawy, ale nie chciał. Gdybym ja miała pewność, że czegoś nie wywinie, bardzo chętnie scedowałabym na niego całe to jeżdżenie i nudzenie się.

Na kolację umówiliśmy się z R. w knajpce z sushi, ale jednak kołobrzeskie dużo lepsze. Potem afterek u Kor. Wreszcie R. i Kor się poznali. Aż niesamowite, prawda? Oboje znam od 32 lat, już Julię świetnie znają, a.

Następnego dnia zaniosłam do urzędu prośbę o przyspieszenie założenia księgi wieczystej, czymkolwiek jest, resztę spraw znów scedowałam na koleżankę Kor i bardzo radośnie wróciłam nad morze.

Popularne posty z tego bloga

Tak, to ja

Odcinanie

Toruń