Victoria i mały spacer

 28.10 pojechaliśmy do Victorii/Rabatu. Poszliśmy na przystanek do mariny, skąd wszystko odjeżdża - jest też przystanek bliżej hotelu, ale mieliśmy czas, a tam było nudno. Bilety kupuje się u kierowcy. Jak rozumiem, przejazd w tę i z powrotem kosztuje 2 euro od osoby. Względnie jest to ogólnie bilet całodniowy, tak było parę lat temu na Malcie.

Co mnie zaskoczyło: autobus był zatłoczony, jechała kobieta z może ośmiolatkiem i małą dziewczynką, taka typu 4 lata, albo mniej. Nikt jej nie ustąpił. Nikt, a na gozańskich zakrętach utrzymanie w pionie dzieciaka, który nie potrafi solidnie się trzymać, to wręcz niemożliwość. Kobieta siedząca blisko mnie zachwycała się małą, gadała do tej matki, robiła dziewczynce zdjęcia, a nie dała im siąść na swoim miejscu, naprawdę. W końcu ja wstałam, choć doprawdy, mnóstwo młodszych osób miało wylane. Mam wrażenie, że RP byłoby inaczej. Acz dawno nie jechałam komunikacją masowego rażenia.

Zwiedzanie Victorii - co za służalczość, zmienić nazwę stolicy na cześć angielskiej królowej, która nigdy tam nawet nie była - zaczęliśmy od tego, że H. obadał plac zabaw, a ja bezpł. miejską toaletę - jedno i drugie na ul. Taht Putirjal. Takie priorytety. Następnie udaliśmy się ku twierdzy, którą mocno ucywilizowano od naszej poprzedniej wizyty.

Dochodząc do niej, widzi się po prawej stronie solidne centrum obsługi ruchu turystycznego i przyjmuje domyślnie, że trzeba nabyć bilet wstępu. Nie trzeba. Można, nawet w paru opcjach, ale nie jest to obowiązkowe. Samą cytadelę, w sensie łażenia uliczkami, wejścia na mury etc., nadal zwiedza się bezpłatnie. Bilety są do konkretnych muzeów, które jak grzyby po deszczu wyrosły na terenie ruin. Na chybił trafił kupiłam bilet uprawniający do odwiedzenia kilku z nich. Przy centrum turystycznym oraz tuż za murami twierdzy są bezpłatne toalety. To bodaj więcej, niż w całym Kgu.

Najpierw byliśmy na skromnym pokazie multimedialnym obrazującym historię wyspy. Ogląda się go zaraz obok kasy. Potem wreszcie poszliśmy do twierdzy. Na początek obejrzeliśmy tam zbiory muzeum archeologicznego i próbowaliśmy wejść do katedry, ale okazało się, że trzeba by kupić oddzielny bilet. No to nie. Połaziliśmy ogólnie, zwiedziliśmy muzeum Gran House, czyli ekspozycję przedstawiającą jak się mieszkało, muzeum historii naturalnej oraz maleńkie więzienie. W Natural Science Museum można zobaczyć, jak wygląda słynny chroniony/zakazany gozański grzyb cynomorium coccineum, czyli korzeń generała. Cóż...

Stojąc na murach, w najwyższym punkcie Gozo, skąd panorama naprawdę rozległa, bawiliśmy się w znajdowanie tego i owego na dole. "Znajdź bardzo brudne czerwone auto", "Znajdź żółtą beczkę", "Znajdź psa", "Znajdź wiatrak". Lubimy.

Opuściwszy cytadelę udaliśmy się do Cafe Jubilee, bo ktoś zachwalał jej klimat. Rzeczywiście nietypowe miejsce, acz zauważyłam, że, z racji dużej liczby Anglików, na Gozo w wielu miejscach stylizuje się knajpy na angielskie puby. Honorują sodexo.

Na koniec posnuliśmy się po starówce tu i tam i wróciliśmy autobusem do Mgarru. Kolacja w Royal Lady, gdzie każde danie wybijane jest na paragonie jako Goods F. 

Przyjemny dzień.

29.10 postanowiłam przewędrować z Victorii na plażę Ramla. Myślałam, że uwiniemy się z tym szybko, poplażujemy, a na koniec pewnie autobusem wrócimy do Mgarru, ale też brałam ów plan na luzie, że co los przyniesie.

Kupując bilet do Victorii powiedzieliśmy kierowcy, że płacimy za przejazd w jedną stronę, bo chciałam sprawdzić, czy taki bilet jest tańszy. Gość wziął tak samo po 2 euro od łebka, jak wczoraj, ale biletów nam nie dał. Czyli kombinator. My nic nie zyskaliśmy, a w razie kontroli (podczas poprzedniego pobytu na Malcie raz miałam) mielibyśmy kłopot. No i gdybyśmy zmienili plany i chcieli wracać z Victorii, musielibyśmy kupić drugie bilety.

W Victorii trochę plątaliśmy się między uliczkami, bo gps pokazywał, co chciał. Po drodze był bardzo ładny parczek Villa Rundle. Miasto kończy się nagle, droga schodzi od czapy między budynkami, wygląda jak dojazd do śmietniska, albo nie wiem i nie ma asfaltu. Dochodzi się do mostku z kaczkami, idzie pod górę, mija cmentarz - bardzo ciekawy, zawsze oglądamy takie miejsca, dochodzi do punktu widokowego z ławkami i widokiem na cytadelę i już jest się w Xaghrze.

Mogliśmy tylko przez nią przejść tranzytem, ale po co. Najpierw zboczyliśmy do Xerri's Grotto, o której nigdy wcześniej nie słyszałam, ale skoro pojawiła mi się na mapie w telefonie, zaciekawiło mnie, jak to ma w ogóle wyglądać. Jesteśmy w miejscowości, gps nie pokazuje żadnego kawałka zieleni, czy dziczy, a ma być wejście do groty, więc jak.

Wchodzi się normalnie do domu, w drzwi kamieniczki. Jest ławeczka i kolejne drzwi zamknięte na klucz, bo tylko jedna osoba obsługuje obiekt i kiedy jest zajęta oprowadzeniem, nie można wejść dalej. Czeka się chwilę, zjawia się bardzo stara staruszka, wypuszcza gości, którzy już obejrzeli grotę, kasuje za bilety, zamyka drzwi i prowadzi. Musi tak być, ponieważ grota jest malutka  i prowadzą do niej przepiękne, ale wąziutkie, kamienne, ślimakowe schody o niskiej poręczy. Gdyby ludzie próbowali iść nimi w obu kierunkach, nic dobrego by z tego nie wyszło. Właściciel domu (zdjęcie wisi za kasą) kopał studnię. Kopał, kopał i odkrył jaskinię. Super i też chcę! Miejsce nie jest obiektywnie atrakcyjne dla nikogo, kto zwiedzał jakąkolwiek jaskinię, ale fajna ta inność, surrealizm, że nagle za drzwiami mamy zejście do groty. Ledwo dwie uliczki dalej jest Ninu's Grotto, też tak w kamienicy, a z drugiej strony miejscowości Ta'Ghejzu Cave (otoczona płotkiem dziura w ziemi na ugorze). Wygląda więc na to, że cała Xaghra leży na krasie i gdyby ktoś porządnie to zbadał, mogłoby się okazać, że ho, ho. Póki co rzecz nikogo nie obchodzi i też fajnie.

Doszliśmy na centralny placyk miasteczka i zdecydowanie należało usiąść w knajpce. H. wybrał Cafe Reale, bardzo sympatyczna. Mieli nie tylko kawy, desery, ale także pizzę, więc oboje byliśmy zadowoleni. Niezwykle porządna łazienka! Uznają sodexo. Fajnie się tak siedzi nie wiadomo gdzie. Z dala od domu, na takiej prowincji, że mało kto słyszał (coś idę o zakład, że wiele osób musi sprawdzać nawet, gdzie jest Gozo, nie mówiąc o jakichś tam Xaghrach). Macha się nóżką, pije wino, nad głową parasol od słońca, gapi się na ludzi i nic nie trzeba, nic się nie musi, nic nie jest prze-ważne, stresujące i obciążające.

Scedowałam na H. decyzję, czy idziemy zwiedzać Ggantiję. Oglądaliśmy ją parę lat temu podczas jednodniowej objazdówki po Gozo i, mówiąc szczerze, uważam ją za przereklamowaną, a bilety są za drogie. Z drugiej strony, skoro jesteśmy w Xaghrze i mamy czas, a H. mówi, że kompletnie nie pamięta tego miejsca... Zdecydował, że idziemy. Zmierzyłam się tam, bo była ekspozycja o neolitańczykach i można było porównać się wzrostem. Albo mieli złą miarkę, albo zmniejszyłam się o 4 centymetry w stosunku do młodych lat. H. mierzył 183, a ostatnio mierzyli go w szkole i też tyle wyszło, więc raczej jednak faktycznie się zdeptałam. "Mamo, czy ty umierasz?!" przeraziło się moje dziecko.

Trwała praca artystyczna i związana z nią medialna feta. Była publiczność, fajna muzyka, kamery, ale bez tłumu, tak ze 30 osób się kłębiło przy panu malarzu, więc nie przeszkadzali. W większej komorze, we wnęce po prawej stronie, jest miejsce energii. Nie jakieś mega silne, ale jest. Posiedziałam trochę. Poza tym nadal w zasadzie wiele hałasu o nic, znaczy, nadal nie bardzo rozumiem dlaczego robi się tyle szumu wokół tego miejsca. Trzeci raz nie idę, proszę mnie trzymać za słowo.

Powędrowaliśmy dalej. Wiecie Państwo, cała nasza trasa w zasadzie wcale nie była daleka, ale ponieważ wściubialiśmy nos w każdą mysią norę...

Z Xaghrą dróżka, na którą się zdecydowaliśmy, schodziła bardzo ostro w dół i była pięknie widokowa, bo plaża Ramla powstała u ujścia rzeczki, czyli wzgórza, wcięcie, plaża, błękit wody. Na dole turystyczna kupa. Mnóstwo aut, bar, budki z jedzeniem i figurka Matki Boskiej. H. budował piaskowe fortyfikacje, ja leżałam. 

Poszliśmy gdy uznałam, że najwyższy czas, jeśli mamy dotrzeć do Mgarru przed zmrokiem. Ludzie czekali na autobus, miał przyjechać za dwadzieścia minut, e tam. Weszliśmy na wzgórze - jest cmentarz i punkt widokowy z ławkami, Gozańczycy jakoś lubią łączyć te atrakcje. Bardzo ładnie. 

Dotarliśmy do Nadur. Słońce już zachodziło, ale ujęła nas mega lokalna piekarnia i trochę poczekaliśmy tam w kolejce. Nie było warto. Więcej klimatu, niż smaku. 

Z Nadur trzeba było iść w dół do Mgarru nie cywilizowaną drogą, tylko stricte pieszą ścieżką między poletkami. Tzn. można by było asfaltem, ale wtedy bardzo na około, a tu zmrok. Nim dotarliśmy do naszego miasteczka, zrobiła się zupełna noc, bo to nie Polska, gdzie zmierzch zapada i zapada i zapada. Interesujące to było, miałam tylko nadzieję, że nie nadepniemy żadnego gada.

W Mgarrze ani żywego ducha, bo ta miejscowość w ogóle jest dziwna, za to niektóre halloweenowe dekoracje na domach naprawdę robiły wrażenie. Szczególnie, że było tak pusto i ciemno. Doszedłszy do hotelu siadłam na tarasie, zamówiłam butelkę wina i uff. Taka niewinna wycieczka, a proszę, nie starczyło dnia. 

Popularne posty z tego bloga

Tak, to ja

Odcinanie

Toruń