A., ty głupku
W poniedziałek 30 maja wróciliśmy z Izerów. H. przepakował się i 31.05 rano pojechał na trzydniową, klasową wycieczkę do Mostowa. Nic nie robili, nic nie zwiedzali, pogodę mieli pod psem, do kręgów w Grzybnicy wychowawczyni nie potrafiła znaleźć drogi, chociaż pisałam jej wcześniej, że chętnie poinstruuję. E tam.
Zajęłam się sklepem i dopiero
Julia zwróciła mi uwagę, że coś się chyba stało u A., koło którego sklepu
przechodzę codziennie. W miejscu nieużywanych przez niego drzwi towarowych przykręcono prowizorycznie płytę paździerzową, a on od kilku dni nie otwierał. Zaczyna
się sezon, wszyscy mają otwarte, więc hm. We wtorek wieczorem zapytałam
właścicielkę najbliższej rybiarni, czy coś wie. Może miał włamanie i teraz
siedzi całymi dniami na policji? Zmieniła się na twarzy i wydukała: "A.
nie żyje. Powiesił się w sobotę. Na zapleczu. Około dziesiątej trzydzieści. Jutro
pogrzeb".
Pierwszy etap żałoby, to szok
i niedowierzanie. Jak to? A.? Piękny, młody (34), zdrowy, przynajmniej na
ciele. Wyrwał się z dołów, z patologicznej rodziny, nie skończył żadnych szkół,
zaczynał od zera. Dorobił się sklepu, domu i prestiżowego auta. Od drugiej
strony patrząc, miał córkę ledwo w przedszkolu i zakochany był w niej
przeogromnie, był w stałym związku, miał znajomych. Gdyby istniał w tych
kwestiach jakiś racjonalizm, obiektywizm, to każdy inny znany mi człowiek
miałby większe powody do skończenia z sobą, niż on.
Wiem, że miał depresję. Odkąd
zaczęła się pandemia bardzo się zmienił i było z nim coraz gorzej. Pisałam o
tym. Rok temu wprost rzekł pani Uli, że ma do niego nie przychodzić, nieco
wcześniej mi rzekł to samo ogródkami. Zasmuciłam się, bo fajny człowiek i
szkoda gdy komuś jest źle, ale stwierdziłam, że ma swoją panią, znajomych, swój
świat, nie chce się kolegować, to nie i tak też tłumaczyłam pani Uli. Żeby się
na niego nie złościła, tylko przyjęła, że koleś aktualnie ma gorzej i trudno.
Jeżeli nas odrzuca, nie chce tego przegadać, to nie, jest dorosły, nie jest
samotny, jego decyzja.
A teraz.
Plotki. Mnóstwo plotek. Każdy
ma swoją teorię. No i obwinianie jego pani, albo może nie, raczej zdziwienie,
że nic nie widziała, a jeśli widziała, nic z tym nie zrobiła na czas.
Kupiłam wiązankę od nas i drugą
od pani Uli. Zadzwoniłam do jej córki, żeby jej przekazała wiadomość. Bałam
się, że starsza pani dostanie jakiegoś ataku, jeśli ot tak oznajmię jej nowinę przez telefon, albo jeszcze gorszego, jeśli nic nie powiem, a ona przyjedzie i.
Do wizyty w kwiaciarni trzymałam się, ale duszący zapach lilii i nie
wiem po co tekst sprzedawczyni, że szkoda, że na smutną okazję te kwiaty...
Może była ciekawa, bo nic nie mówiłam i myślała, że tak mnie pociągnie za
język. W każdym razie potem już płakałam tylko z przerwami. Cholerny pogrzeb.
Ja z zasady nie chodzę na takie imprezy, ponieważ uważam, że z ludźmi należy
żegnać się za życia. Nie rozumiem osób, które wiedząc, że ktoś choruje, nie jadą
do niego, a za to potem tłuką się przez całą RP na pogrzeb. Po co to jest?
Unikam więc i jeśli tylko mogę, nie jestem obecna. Tyle, że tu nie miałam szans
się pożegnać.
Dużo młodych ludzi, wszyscy
ci łysi, mięśniaccy koledzy z siłowni. Matka zrobiła cyrk. Ona chyba lubi być
teatralna. A. nie utrzymywał z nią kontaktów (alko, przepite mieszkanie), a na
pogrzebie szlochała, trzeba ją było niemal wlec, podtrzymywać, bo nie mogła iść.
Cała na czarno i w mini. Ksiądz wybrnął sensownie: "Nie oceniajmy.
Pomilczmy". Pomilczeliśmy. A utwór do tego dobrał idealnie.
Zaproponowałam podwózkę znajomej kelnerce z kawiarni, w której A. pił codziennie kawę i ogólnie spędzał sporo czasu, bo to tuż obok jego sklepu. Mieli dobry kontakt.
- No, niech pani mówi. Chyba
że pani czuje, że się poryczy.
Opowiedziała. Jak jego
partnerka dzwoniła, bo widziała na kamerkach, że nie otworzył i prosiła, żeby
spróbowali wejść do sklepu, nim ona dojedzie. Jak kelner wybił okienko w
drzwiach, wszedł i go znalazł. Jak straż pożarna wyrwała drzwi od zaplecza. Jak
A. przez trzy godziny leżał na posadzce w korytarzu zakrywany, odkrywany,
obracany, bo policja musiała dokładnie go obejrzeć. Jak szef kawiarni nie
zgodził się jej zamknąć, więc goście stali z nosami przy szybie, gapie
wchodzili żeby się napatrzeć.
Dwa tygodnie po śmierci A.
jego pani otworzyła sklep. Poszłam tam dopiero z panią Ulą, która przyjechała dzień
później. Panią E. widziałam wcześniej tylko raz, przyszła mnie poznać, albo
obejrzeć, o kim A. jej czasem opowiada. Nie miałyśmy więcej kontaktu, ponieważ
prowadziła interes gdzie indziej. Teraz się to zmienia. Kobieta chcąc nie chcąc
wchodzi tu w środowisko, trzeba się integrować. Zapytałam, czy nie czuje jego
obecności, jak się czuje przebywając w miejscu, gdzie. Odparła, że on
do niej nigdy nie przyjdzie, ponieważ jest na niego strasznie zła. Nigdy mu nie
wybaczy. Nie tego, że sklep, że ona, ale że zostawił małą. Że nie zaczekał na
pomoc. Bo dzień wcześniej mówił jej, że chce to zrobić. Obiecała, że przejdą
przez to razem, że umówi go do psychologa, namawiała, żeby nie otwierał w
sobotę, ale zarzekał się, że nie zrobi nic głupiego, przecież nie zostawiłby
małej.
Psycholog powiedział, żeby
przenigdy nie mówiła córce, co się stało. Tata źle się poczuł i poszedł do
aniołków, kropka.
Na początku, przechodząc obok
sklepu A., przestępując nad jego dawno nieobecnym ciałem, za każdym razem
myślałam: "A., ty głupku". Potem czułam tylko smutek. Znajoma
klientka powiedziała, że nie powinnam się obwiniać, skoro próbowałam tam
zachodzić, gadać, a A. odrzucił znajomość i wolał być sam. Że to jego wybór i
nie na moje sumienie. Może rzeczywiście. Może nawet nie powinno się być na
niego złym. Tylko że najtrudniej jest tym, którzy pozostają. My tutaj, to
pikuś, ale pani E., córka. On chciał spokoju, dostał nic, one dostały puste
miejsce, którego się nie zapełni, nie ma jak.
Musiałam jeszcze pojechać na
mszę, ponieważ kościół jest daleko, a pani Ula czuła potrzebę, bo nie była na
pogrzebie. Ksiądz, cwaniaczek, zajechał: "Kto jest bez winy, niech pierwszy..."
i z głowy.
Ogólnie już się pozbierałam, nie uważam też, żeby się tu błąkał. Chciał i poszedł, nie ma, koniec. Tylko bardzo szkoda, żal. Że nie zgadzał się na pomoc, nie dał szansy lekarzom. Do końca udawał, nikomu się nie zwierzał, trzymał pion. Uważał, że ludzie nie są godni zaufania, z igły robią widły, przekręcają, obgadują, więc lepiej zawsze trzymać karty przy orderach i uśmiechać się na siłę. Piękne ciało skatowane siłownią, bajerancki wóz, piękny dom, rodzina, życie z folderu i tak przejmująca samotność, że nie widział drogi, żadnej. Szansy. Perspektywy.
Mógł uciec. Jeszcze
mówił pani E., że chciałby wyjechać, że Dania, ale nie. Nie da się uciec od siebie. Za ostro poszło, za
głęboko. Tacy ludzie nie chodzą rozsądnie do psychiatry, nie zgadzają się na
przetestowanie na sobie pięciu psychotropów, nim zadziała szósty. Nie dzwonią w
nocy. Nie płaczą, nie opowiadają, nie podejmują pozorowanych prób samobójczych
typu tabletki, albo przecinanie nadgarstków. Opychają stołek i po kilku
minutach ich nie ma. "Stała się wielka niesprawiedliwość" powiedziała
sąsiadka.
A., ty głupku.