Zatrucie
19.02 zaczęliśmy od obserwowania, jak funkcyjny mirek sprząta przyhotelową plażę. Na Z. plaże są wszędzie publiczne, ale hotele dbają o porządek na piasku pomiędzy resortami, a wodą. Nasz mirek zagrabiał śmieci i wodorosty naniesione przez przypływ, wykopywał małe dołki, wrzucał do nich fujki i zakopywał to. Uśmialiśmy się, bo działając w ten sposób zdecydowanie dbał o niezbędność swego stanowiska pracy. Przypływ wszystko wymywał, woda się cofała, znów było co grabić...
Sprawdziłam, kiedy będzie max
odpływ i poszliśmy plażą w lewo. Bo podczas przypływu woda dochodziła aż do
skał i nie było możliwości spacerowania wzdłuż brzegu. Teraz przeciwnie, na
piasku porozstawiane były landszafty i drewniane rzeźby, maski, na skałach
wisiały letnie sukienki, pareo oraz wszelkie szmatki, na kocach opalały się ozdoby.
"Jumbo! Hay! Zanzibar IKEA! Where are you from? Italian? Czecha? A, Poland! Jak sze masz? Hakuna
matata? Dobrze, dobrze? Dobrze, dobrze, panie bobrze! What's your name?
Mignona? Mignona, może ty kupisz jutro? Jutro będzie futro!".
I tak co dwie minuty, czasem
częściej, czasem na zakładkę.
H. młody jest, więc się
wkurzał. "Czy ja im mogę powiedzieć: "Spierdalaj?!""
Trochę szliśmy piaskiem,
trochę wodą, bo bez cienia w tym upale, to. Czasem się kąpaliśmy, tylko, że
wzięłam torebkę, bo planowałam coś kupić, no i żeby mieć telefon (zdjęcia), więc
trzeba było cały czas mieć ją na oku. Najmilej nam się pluskało przy Riu. Tam
na plaży było parę funkcyjnych osób, więc i torebka czuła się bezpieczniej.
Znaczy, było trochę mniejsze prawdopodobieństwo, że któryś z plażowych ptaszków
zaryzykuje chwycenie jej i ucieczkę.
Ceny badziewia dla takiej
białaski, jak ja, wcale nie były niziutkie. Powiedzmy, że polskie. Ponieważ więc
nie znalazłam nic, co byłoby warte polskiej ceny, machnęłam ręką. I jeszcze to
targowanie, blep. Poza tym z rozczarowaniem stwierdziłam, że na każdym kolejnym straganie jest dokładnie to, co na poprzednim. Z metra i od sztancy identyczne badziewie bardzo niskich lotów. Julia wysnuła teorię, że może wszystkie stoiska tak naprawdę należą do jednego bonzy i dlatego tak.
Doszliśmy do południowego
krańca Kendwy. Tam plaża się kończy, dalej namorzyny i chaszcze.
Wieczorem znów plażowa
kolacja, tym razem z muzyką rockową. Podawano między innymi tortille z sosem.
Wzięliśmy po jednej i...
H. już idąc spać czuł się
średnio, brzuch go bolał. Zrobiłam mu rumianek, dałam węgiel, ale raptem jeden.
Przespał ze dwie godziny, po czym obudził się z jękiem. Kilka godzin wymiotów.
Leżał na kaflach w łazience na ręcznikach i wymiotował pod prysznic. Po każdym
ataku torsji zmywałam, ile się dało, ale wkrótce odpływ się zatkał i musiałam
go rozgrzebać, żeby nie zalać całej łazienki. Pod koniec haftował już tylko
sokami trawiennymi. Wszystko go bolało, nie chciał pić...
Też mi było średnio, nawet
parę dni potem, ale nie wymiotowałam, więc w porównaniu z jego stanem...
Rano (20.02) doszło jeszcze
rozwolnienie. Na szczęście szybko minęło, bo już nie wymiotował, więc mogłam
skutecznie podawać mu węgiel i to w większych dawkach (Julia czuwała na linii i
udzielała mi porad, a na takich sprawach akurat faktycznie się zna). Poza tym
głównie spał, no i dobrze. Z pokoju najdalej wyszedł na taras. Nic nie jadł.
Przyniosłam mu z jadalni jakieś bułki, ale tylko skubnął, co mnie nie dziwi. Z
trudem namawiałam go do picia czegokolwiek.
Jak się okazało, w My Blue
każdy miał swoją żołądkową historię. Gadałam z jedną panią przy barze, mówiła,
że kiedy się pochorowała, hotelowy lekarz nakazał jej po prostu pić alkohol. No
to piła, co robić? Jedna czteroosobowa rodzina była chora przez trzy dni. A
przecież jadło się tylko w ośrodku. Poziom brudu poza murem resortu był bowiem tak
wielki, że tylko desperat próbowałby jeść coś na zewnątrz. No ale ludzie
wszędzie są ci sami. Pracują tu, mieszkają tam. Noszą ze sobą bakterie.
Rzecz jasna nie było mowy,
żebyśmy tego dnia gdziekolwiek jechali. Poszłam do Diego w porze zbiórki i
wyjaśniłam, w czym rzecz. Nie chciałam, żeby na nas czekali, szli do nas do
pokoju, czy coś tam. I tu mnie facet zaskoczył, naprawdę. Sam z siebie (nie
miałabym odwagi tego zaproponować), rzekł, że niech H. wyzdrowieje i wtedy
ustalimy inny termin. Łał. Byłam ogromnie zdziwiona. Dzień wycieczki był wszak
ustalony, kwota wpłacona, cała, nie, że zaliczka, więc gość miał pełne prawo
nas olać. Jestem w sumie pewna, że miałoby to miejsce, gdybym wykupiła wyjazd u
polskiego rezydenta i tu też niczego innego się nie spodziewałam.
H. mówi, że przesadzam i że
Diego po prostu dba o opinię. No jasne, ale rzecz w tym, że większość osób by
nie dbała. Mając w perspektywie kasę za
nic powiedziałaby mi po prostu: "Twój problem. Pa, pa".
21.02 H. nadal był pod
ochroną. Poszedł już jednak ze mną na leżak i trochę się irytował, że tyle osób
pyta, czy lepiej się czuje. Że czemu on nie jest anonimowy. No nie jest.
Poprzedniego dnia pytano mnie, gdzie się podział, czemu jestem sama, a ja nie
robiłam z tego tajemnicy.