Kwale i końcówka

25.02 słońce było za chmurami. Naprawdę. Może na moment wyszło, a tak, to przyjemnie się skrywało i można było nieco odetchnąć od jego palących promieni. Tjaa.

Nie lubię mazideł z blokerem słonecznym i zupełnie nie ufam w to, że są dla nas wyłącznie dobre. Używam ich tylko, bo nie ma innego wyjścia. Tego dnia radośnie się zatem nie posmarowałam. Przecież po co. Raz, że mam już skórę oswojoną, pięknie opaloną, dwa, że prawie cały czas spędzam pod  parasolem, trzy, że skoro akurat nie ma słońca...

Tjaa.

...

Dobrze, że poprzedniego dnia w dżungli zrobiłam sobie śliczną sesją zdjęciową. Zrelaksowana, opalona, uśmiechnięta i turystycznie wyluzowana na max. Zdjęcia, które ku pamięci zrobiłam sobie rano 26.02, pokazują zupełnie inną osobę. Automatyczny skaner twarzy na lotnisku pewnie by mnie nie rozpoznał. Napuchłam od tego słońca, jak balon. Obca twarz. Kij tam z kolorem i z bolącą skórą, z tym, że zrzucałam ją jeszcze dwa tygodnie po powrocie do domu, ale to, że w ogóle nie przypominałam siebie, naprawdę mnie mocno zdziwiło.

Takoż 26.02, z bardzo dziwną twarzą pojechałam na naszą ostatnią wycieczkę - Safari Blue. To była ta przełożona z powodu niedyspozycji młodego. Omija się stolicę i jedzie przez interior na wybrzeże Zatoki Kiwani.

Na trasie jest ciekawe, a olane turystycznie miejsce. Nie określę gdzie, ale dobre widać je z busa (w którym siedzi się wyżej, niż w osobówce). Przejeżdża się obok rozpadliny, albo koryta okresowej rzeki. Jest nisko w dole, jadąc na południe, ma się to po prawej,  proszę wypatrywać. Więc jest to koryto, czy tam rozpadlina, a "wyrastają" z niej niewymyte miejsca z zielenią na czubku. Wygląda to trochę jak Broumovske Steny, albo nie wiem. Niecodzienny klimat. To chyba taka trochę twardsza ziemia, nie skały. W każdym razie bardzo głupio, że tubylcy nie robią z tak nietypowego i interesującego miejsca punktu wycieczek, szczególnie, że jest dosłownie na trasie.

Kto chciał pobrał z budki sprzęt do snurkowania, podjechaliśmy na drugą plażę i poszliśmy do łodzi. Która była hen na horyzoncie, bo odpływ. Zdecydowanie dobrze, że wzięłam nam buty do wody, bo brnąć w tej brei pośród krabów i jeżowców...

Popłynęliśmy ku rafie koralowej, takiej raczej mało żywej. Nie brałam kółka, żeby znów wszyscy mnie nie nienawidzili, więc nie wchodziłam do wody. Wykąpałam się za to przy sand banku Kwale. Płyciutko tam było, łódź stała na cumie, część ludzi nawet nie poszła do wody, bo mieli dość po snurkowaniu, ale ja zdecydowanie już musiałam się ochłodzić.

Z łachy piachu podpłynęliśmy do wyspy Kwale, tej prawdziwej. Znów trzeba było długo iść od łodzi, bo przypływ dopiero się zaczynał, natomiast było to bardzo interesujące, ponieważ piasek tak rozgrzał się słońcem, że kiedy w ramach przypływu woda na niego wpływała, robiła się dosłownie za gorąca. Szłam przez nią, a moje nogi zgłaszały, że natychmiast proszę dolać zimnej wody, jak czasem gdy zanurzy się stopę w wannie.

Na Kwale przede wszystkim jest dużo straganów. Jeden mirek miał nawet terminal! Poza tym je się tam lunch. Jest też wygódka za dolara i baobab. Baobabów na Z. jest całkiem sporo, ale ten uchodzi za najstarszy i największy. Taki trochę sterany życiem i mało się przypomina; mało archetypowy jest w kształcie. Za to ma grotę, jak trzeba, więc każdy, kto w szkole przerabiał "W pustyni i w puszczy"...

Zdarzyła nam się tam śmiesznotka. H. wlazł, zlazł, jak to on, człowiek - kot, wiadomo, ja szukałam ujęcia, na którym byłoby możliwie mało śmieci, a tu naraz wrzaski po polsku: "Ale jaja! Jaja jak berety!" - Darł się ktoś. I dalej: "Robisz mi?! No robisz?! Widać moją koszulkę?!" - Delikatnie określając, no, khm, mało uprzejmym tonem wydzierał się na jakąś Polkę mody, chudy tubylec.

Aż mu się przyjrzeliśmy. Na koszulce: "JAZEK ZANZIBARU". Okeej.

Wróciwszy do hotelu, gdy już miałam net, wpisałam ten napis z koszulki w google i okazało się, że otarliśmy się o międzynarodowego celebrytę jakby. "Z" jest ambitną grą słowną, bo to Jacek. Ma foto na Prison Island z żółwiem w okularach i tak dalej. Brawa!

Puenta jest taka, że gdy H. wrócił do szkoły, pierwsza osoba na korytarzu spytała go: "Coś ty taki opalony?".

H.: "Z Zanzibaru wróciłem".

Kolega: "A widziałeś Jacka z Zanzibaru?!"

Na ba.

Po baobabie był lunch (owoce morza, frytki, napoje) i czas wolny, podczas którego oglądałam stragany, bo co.

Potem opłynęliśmy kawałek wyspy i zacumowaliśmy w Blue Lagoon. To tak naprawdę nie laguna, tylko zatoczka. Podczas odpływu pewnie można tam przejść suchą stopą. Teraz był przypływ i wody po pachy, po szyję, albo brak gruntu, zależy gdzie. Zeszliśmy do wody i oglądaliśmy setki krabów oblepiających ostańce. Zdjęciowe miejsce.

Ta ostatnia wycieczka była najlepsza ze wszystkich i mogę ją szczerze polecić. Gdyby ktoś był na Z. krótko, albo mocno liczył się z kosztami, to warto wybrać się do stolicy i na nią. Tyle. W drugiej kolejności można rozważyć wizytę w Jozani, w grocie Kuza i na plaży z The Rock, ze względu na imperatyw turystyczny.

27.02 plaża, drinki, jaszczurki i pływanie. Trochę pobrodziliśmy w południową stronę, ale był przypływ, więc w końcu nam się znudziło, szczególnie, że tubylcy na łódkach wydzierali się do nas, machali etc., bo nasze zachowanie było nietypowe. Może chcieli pomóc, bo sądzili, że nie wiemy, że podczas przypływu każdy ma prawo przechodzić przez teren hoteli na klifie.

Musiałam w końcu kupić cokolwiek właścicielce rybiarni mieszczącej się na przeciwko mojego sklepu. Kiedy wróciłam z Aten okazało się, że przywiozła mi rum z Dominikany. Miłe to było lecz w duchu jęknęłam, bo nie znoszę takich zależności. Gdybym przypuszczała, że coś w tym stylu się zdarzy, kupiłabym jej w Grecji oliwę, czy inne ouzo i spokój, a tak? Trzeba więc było przywieźć coś teraz z Afryki. Szczególnie, że napomknęłam jej, że jeśli znów będzie wybierała na D. (lubi, często tam jeździ), to niech pamięta, że moja matka wciąż z zachwytem wspomina smak mamahuany, którą jej stamtąd swego czasu (na swoją zgubę ;-) ) przywiozłam. Nigdzie poza D. nie można dostać tego przedziwnego trunku, więc gdyby mogła...

Bardzo nie lubię robić pamiątkowych zakupów, szczególnie z musu. Zobaczyć coś idealnego dla kogoś i wziąć na spontanie - super, ale całe to łażenie, oglądanie, poszukiwanie... A tu jeszcze upał milion stopni, targowanie się i na każdym straganie to samo. No ale musiałam. Stanęło na badziewnie wykonanej, czarnej, plażowej narzutce w białe kwiaty hibiskusa. 10 USD, czyli podobnie w Polsce za tego rodzaju szmatkę (która po trzech praniach się rozpadnie). Stargowane z 18, bo już bez przesady. Ulga, że rzecz z głowy.

Szczęśliwie się spodobała. Kobieta dwa razy mi za nią dziękowała, więc prawdopodobnie szczerze.

28.02 po obiedzie wyjeżdżaliśmy. Trochę zamieszania było, jak zwykle. Na kartce od rezydenta napisano, że mamy opuścić pokój do 11.00, więc spakowaliśmy się i wynieśliśmy walizki do foyer. Tam z kolei wisiała wielka kartka, że doba hotelowa jest aż do 14.00, więc wzruszyliśmy ramionami, poszliśmy na plażę, a potem do recepcji po ciuchy do przebrania się. Z nimi do pokoju, żeby w normalnych warunkach wziąć ostatni prysznic przed podróżą i tak dalej - bo przy foyer było tylko wc, nie jak w Malahini na Malediwach, gdzie przy recepcji był prawdziwy prysznic dla bezdomnych, którzy mieli wylot aż wieczorem. A tam już mirek sprzątał dla następnych gości. Pomimo, że nie zdaliśmy swojego klucza (w formie opaski z chipem). Konia z rzędem temu, kto to rozumie. Druga nieścisłość była związana z godziną, o której przestajemy mieć prawo do korzystania z hotelowej infrastruktury. Wg notatki dostarczonej przez rezydenta - też od 11.00, a mimo tego i my i wszyscy inni goście, którzy potem jechali z nami busem, spokojnie poszli na obiad. Trudno więc twierdzić, czego się trzymać w My Blue.

Akcja z tego obiadu:

Kelnerka: Jumbo, how are you?

Polski turysta: Cola.

Uśmiałam się szczerze.

W busie tak se, ponieważ klima wysiadła, więc w tym korku... Szczęściem miałam od Julii chiński wachlarz. Autentycznie ratował mi życie.

W kolejce do nadawania bagażu kobieta stojąca przede mną odwróciła się i wlepiła we mnie wzrok, po czym: "Och! Tak się rozglądałam, skąd wieje ta cudowna klima, a to pani wachlarz! Dziękuję!".

Potem, podobnie jak po przylocie, trzeba było wypełnić blankiet z danymi osobowymi i tak dalej. Głupia, podałam prawdziwe dane, łącznie z numerem telefonu i od tej chwili kilka razy dziennie i nocnie dostaję powiadomienia. Smsy typu: "Droga Mamo, mój telefon nie działa. Pisz na WhatsApp... (i tu link, do dziwnej strony)".. Dzwonią mi dziwne numery... Blokuję to i mam nastawione wyciszenie telefonu w godzinach nocnych, ale za dnia próbują dzwonić z kolejnych.

W samolocie pełne obłożenie. Koszmarnie ciasno i źle. Kręgosłup, nogi... A sądziłam, że ponieważ wylatujemy po południu i dolatujemy raptem po północy, da się łatwiej to znieść.

W Gdańsku odebraliśmy bagaż, a potem samochód z parkingu U Andrzeja. Pan dyżurny zaczepił mi klem, auto odpaliło bez problemu i odjechaliśmy. Bo nocleg tym razem zarezerwowałam gdzie indziej. U Andrzeja były za cienkie ściany, wieczorem przed wylotem nie mogłam zasnąć, bo zbyt było słychać sąsiadów. Tym razem zaryzykowałam z Villą Mile.

Bezpłatny parking w przypadku noclegu. Na parterze salka do samodzielnego przygotowania posiłku, stoliki, naczynia, mikrofalówka. Doba hotelowa do 11.00, co było dla mnie istotne, ponieważ kładliśmy się dopiero przed 3 w nocy. Nawet nie czepiali się, że wyszliśmy trochę później. Ogólnie polecam na spanie przed/po locie, acz zaznaczam -  z tamtego miejsca nie byłoby już komfortowo iść na lotnisko.

Powrotna droga OK, bo piękna pogoda, my wyspani. Gdzieś stanęłam przy McD, bo nie mieliśmy nic na śniadanie. Był to błąd. Kupiłam wege wrapa i od tej chwili zaczął mnie boleć żołądek. Uczciwie przyznaję, zdarzenia mogły się zbiec. Świństwo mogło siedzieć we mnie od Z., albo mogło mi zaszkodzić danie kupione w samolocie. Faktem jest tylko, że zaczęłam źle się czuć po McD i że tak zostało.

Popularne posty z tego bloga

Tak, to ja

Toruń

Odcinanie