Jozani, Kuza, The Rock

24.02 mieliśmy wycieczkę do Jozani N.P., do groty Kuza i do The Rock. Byliśmy na niej tylko we dwoje, więc super.

Kiedy kierowca dowiózł nas do lasu, dołączono nas do grupy anglojęzycznej. Trochę szkoda, bo dosłownie obok formowała się polska. Mogłam się uprzeć. Tuż przy budynku kasy ogląda się mnóstwo wariujących małp, a potem idzie się między drzewa. Są ścieżki, można w sandałach. Ogląda się tylko maleńki kawałek, pozostaje niedosyt, jak to na zorganizowanych wycieczkach.

Krab w dziurze pod korzeniem. H.: "Ha! A jak w podstawówce pani zapytała Michała, gdzie żyją kraby i on powiedział, że w lesie, to dostał jedynkę!".

Mrówcza  autostrada. Drzewa takie, siakie.

Dwa zwinięte razem krocionogi.

Państwo: "Łoo! Co one robią?!"

Przewodniczka: "One robią bunga bunga".

Grupa: "Ahaa".

Potem busami na drogą stronę drogi i tam spacer po kładkach nad namorzynami. Kraby, kraby.

Do Kuzy dociera się drogą gruntową. Jaskiń jest na Z. więcej - mijałam tablice, ta jest znana z powodu jeziorka, w którym można się kąpać. Poszliśmy się przebrać do pomieszczenia o betonowej podłodze, było tam także wc. Chętni mogą w wiacie pograć na bębenkach, pośpiewać.

Potem do groty. Koniecznie trzeba mieć buty do wody, bo, jak to w grocie, podłoże jest kamieniste, nierówne i auć. Ślisko, mało stabilnie. Byłam tak przegrzana, że, ku zszokowaniu młodego, weszłam do wody. Uznał, że widzi coś niemożliwego. Żeby jego matka w tak zimnej... Bo ja wiem? To raczej powietrze było tak strasznie gorące, że ona złudnie wydawała się zbyt chłodna.

Ożyłam, to się liczyło.

Ostatnim punktem programu była wizyta w The Rock. Od początku podejrzewałam, że raczej tam nie zjemy, bo mega rozreklamowane restauracje raczej mi nie służą, ale ponieważ miejsce jest przesłynne, pocztówkowa wizytówka wyspy, chciałam je przynajmniej zobaczyć.

Kierowca nas zawiózł i poszliśmy na plażę. Akurat jeszcze trwał odpływ, więc można było dojść do skały suchą nogą. W środku, w takim przedsionku, od razu zapytano, czy mamy rezerwację. Nie, nie mamy. W takim razie możemy sobie tu w sionce obejrzeć menu.

Nie jęknęłam, ponieważ spodziewałam się, że z racji popularności ceny będą białasowe, ale H. pokręcił głową na ich propozycje żywieniowe. Znów owoce morza lub makaron? Tylko? I czy on choć jednego dnia mógłby nie?

No to nie. Ja nie lubię pretensjonalnych miejsc i traktowania mnie z góry, jemu nie odpowiadają potrawy, idziemy.

Poszliśmy plażą, H. zaraz wypatrzył pizzerię przy pensjonacie The View. No OK. Prześmiesznie było. Siedzieliśmy na tarasie z the view na The Rock i przyglądaliśmy się, jak nadciąga przypływ, a turyści muszą coraz głębiej brodzić, żeby dotrzeć w tę lub drugą stronę. Zamówiliśmy dwie pizze margharity i dwie cole (na Z. cola jeszcze smakuje prawdziwie, jak u nas kiedyś). Czekaliśmy strasznie długo, aż w końcu kelnerka przyniosła nam dwa drinki margharity. Yy. Wytłumaczyliśmy, że chcemy pizze, halo, pizze, pokazywaliśmy je przecież palcem w menu!, a za drinki dziękujemy.

Btw, niniejszym dotarło do nas, że nawet nie zaczęli robić naszego obiadu. Zrozumieliśmy niniejszym, że podróżnicy, którzy jak jeden mąż z jedną żoną ostrzegali, żeby do zanzibarskiej knajpy nigdy nie iść na głodno wiedzieli, co piszą.

Minęła znów masa czasu (pole, pole), przyszła szefowa sali i zapytała, czy możemy wypić jednak te drinki. Z darmo. Bo oni są wszyscy muzułmanami i i tak nie mają co z nimi zrobić. Khm :-)

Dobrze, że byliśmy na wycieczce sami, bo gdyby grupa miała na nas czekać, musielibyśmy jeść nasze pizze już w busie. A tak młody miał dużo coli, ja dużo drinków i, pole, pole, całkiem sympatycznie się siedziało.

Popularne posty z tego bloga

Tak, to ja

Toruń

Odcinanie