Misy
Mam pozapisywane zajawki, żeby w wolnej chwili opisać na blogu, ale mija czas i nie pamiętam już, o co chodziło, albo blakną wrażenia i rzecz wydaje mi się niewarta uwagi. Znajomym głównie się nagrywam na WhatsApp. Wystarczy parę minut i wszystko wiadomo. Nie trzeba poprawiać literówek i, jeśli coś nie jest do końca poprawne stylistycznie, też ujdzie, bo nikt nie na żywo nie formułuje zdań aż idealnie. Słowem - myk i mam, nie muszę planować czasu na nagranie, jak planuję na napisanie notatki. No ale nie umiem założyć sobie kanału na YT i czegoś na nim nagrywać. Prosiłam młodego o pomoc, ale, jako wielce chroniący prywatność, jest ideowo przeciwny. W związku z tym nie dowiemy się już, o co chodziło z "Panią od mieszkań, z córką", "Dziadkami od bransoletki - anegdoty", "Panią od psa - tęsknota", ani z "Pachą".
Trudno jednak byłoby
zapomnieć "Misy".
Otóż jakoś we wrześniu V.
namówiła mnie na udział w misowaniu w Przystani Kultury ZAIA w porcie rybackim.
Potem poszłyśmy z Julią do Shuumu i, na fali tego, niedługo potem znów do ZAI.
Tania impreza, chyba 35 złotych od łebka, a prowadząca właśnie kupiła
kryształowe misy, więc chciałam zobaczyć, dotknąć, pobrzdąkać, bo znałam je
tylko z netu.
Koncert miał zacząć się o
18.00 i trwać godzinę. Na 20.00 zaś H. był umówiony z M. na rozmowę
telefoniczną w ważnej sprawie (bo nie rozumiał czegoś komputerowego wymaganego
w szkole), więc nastawiłam sobie przypominacz w komórce. Po czym wyciszyłam ją z
myślą, że odblokuję dźwięk po wyjściu i spokój.
Rzeczy, typu kurtki, buty, torebki,
zostawia się w rogu sali, tam też zostawiłam plecak. Było nas razem tylko sześć
i dość długo czekałyśmy na ostatnią, starszą, wysoką, typ nauczycielki. I teraz
mam dwie historie, ale po kolei. Najpierw telefoniczna.
Jak się Państwo domyślają po
wstępie, koncert się przedłużył i o 20.00 budzik zaczął wygrywać melodię. Nietypową,
bo jakiś randomowy dźwięk ustawiłam, więc w ogóle nie skojarzyłam, że to mój
telefon zakłóca występ. Wygrał się, wszystkie panie znów się wyciszyły, a ten
znowu. Trzy trzyminutowe powtórki co pięć minut. Masakra. Koncert rozwalony,
wszystkie panie wkurzone, ja także. Co za lebiega nie dość, że nie wyciszyła komórki,
to teraz nie jest łaskawa pójść ją wyłączyć. Co jest z tymi ludźmi?!
Raz prowadząca zapytała, czyj
to telefon. Nikt nic. Potem jedna kobieta poszła grzebać w tobołkach, ale akurat
dźwięk umilkł, więc odpuściła. Potem ta spóźniona, już cała wku.wiona, spytała.
Nadal brak winnej. Ta, która wcześniej poszła grzebać w rzeczach, szepnęła:
"To z tego kolorowego plecaczka". "Hm - pomyślałam - ktoś jeszcze
ma tu kolorowy plecak, nie tylko ja?" i tyle. Zero refleksji.
Po trzech próbach budzik
skapitulował, końcówka seansu minęła w spokoju.
Tradycyjnie nie wychodzi się
z mis tak od razu. Siedzi się, gada, słucha relaksującej muzyki, pije herbatę,
wraca do świata. Tym razem też chwilę zostałyśmy, ale atmosfera była jakby
dziwna. Pozostałe panie, które ewidentnie chodzą tam regularnie i dobrze się
znają, popatrywały na nas spod oka i widać było, że czekają, żebyśmy już się
zwinęły. Trochę się zdziwiłam, że takie niesympatyczne, no ale OK, pomyślałam,
że może poza sezonem przychodzi zawsze ta sama grupa i, jako obce, psułyśmy im
intymny klimat. A one, biedne, po prostu chciały już wreszcie wylać swoją złość,
szczerze nas obgadać.
Wyszłyśmy na parking, wyjęłam
telefon, żeby odblokować, a tam: "Alarm wyciszony po 3 próbach". Jęęęk.
Julia rzekła: "Dobra,
zdarza się. Zadzwoń juto do prowadzącej, przeproś i po sprawie". Gdybyż to
było tak proste! Było wstyd tak straszliwie... Nawet nie, że ten budzik w ogóle
zadzwonił, ale, że trzy razy grał, że tak długo, że się go wyparłam i że one wszystkie
doskonale wiedzą...
Jestem nadwrażliwa
ewidentnie, bo szczerze, to prawie nie spałam. Rano wysłałam prowadzącej gorące
przeprosiny, które skwitowała chłodno lecz poprawnie. Było mi mało. Na koncercie
mówiła, że w środę w południe gra gratis dla seniorów i że można przyjść, bo nikt
nie sprawdza peselu.
Zrobiłam kosz prezentowy. Nie przyznałam się Julii, bo popukałaby się tylko w głowę. Znam preferencje prowadzącej, więc włożyłam to, co naprawdę lubi i czego używa, typu palo santo. Dla czterech pań, które, pomiędzy melodyjką wygrywaną przez mój telefon, próbowały słuchać mis, włożyłam książki. Dołączyłam przeprosiny na piśmie i wizytówkę.
W środę rano, kiedy miałam pewność, że prowadząca zaraz
przyjdzie i będzie mogła odebrać prezent, a jednocześnie, że jeszcze jej nie
ma, dostarczyłam kosz do powiedzmy że recepcji ZAI. Akurat natknęłam się na
szefową. Wszystko jej opowiedziałam i oddałam jej kosz pod opiekę. Jechałam
potem autem z Kauflandu i dosłownie czułam moment oraz emocje prowadzącej,
kiedy go dostała. Najpierw wyraźnie zdziwienie. Potem irytację. W trzeciej
kolejności, gdy obejrzała stuprocentowo trafioną zawartość, nie, że jakieś
czekoladki, takie miękkie "Ooo".
Opowiedziałam wszystko R.,
który niedawno u nas gościł i akurat szliśmy do mariny, bo chciał
pooglądać, więc mi się skojarzyło. Podsumował: ""Śmierć
urzędnika" Czechowa".
Tjaa.