Darowizna

Na 6 grudnia matka umówiła notariuszkę do spisania aktu darowizny, na mocy którego dostałam sklep - w sensie lokal, metry kwadratowe.

Najbardziej interesujące z całej sprawy jest to, że naprawdę o to nie prosiłam. Jasne, chciałam tego, ale absolutnie ani słowem się nie zająknęłam, bo wiadomo. Zaraz by na mnie napadła. Już i tak zdarzyło się, że, choć naprawdę jestem miła, grzeczna, układna i zgodna, wysyczała mi: "Co, już się nie możesz doczekać, aż się dorwiesz, prawda?" i inne takie.

Pająki jednak same zadziałały i.

Najpierw, jak dowiedziałam się od brata, miała pomysł, żeby tylko wynająć mi sklep, a moją faktyczną własnością stałby się dopiero po jej śmierci. Brat najpierw zadzwonił do mnie z pytaniem, czy w ogóle chcę formalnie przejąć interes, a potem wybił jej z głowy pomysł wynajmowania i tak doszłyśmy do idei przekazania lokalu.

Nawet dała mi do wyboru, czy chcę to zrobić zaraz, czy na koniec roku. Głupio i leniwie, zagoniona sezonem, pomyślałam, że lepiej na koniec roku, bo po co męczyć się dwa razy z remanentem. Dlatego potem, gdy przydarzyła się kradzież palety ze złotem, nie zgłosiłam tego na policję, która zażądałaby złożenia przez szefową zeznań, czy podpisu, tylko odkupiłam towar za własne pieniądze. Ostatnią rzeczą, jak była mi w tym momencie potrzebna, było pokazanie, że jestem nieodpowiedzialna, nieuważna, nonszalancka, nie słucham jej wieloletnich ostrzeżeń, przestróg i tak dalej. Już i tak powiedziała kiedyś, że przy moim podejściu na długo mi spadku po niej nie wystarczy.

Koniec końców szczęśliwie i bez kolejnych strat dobrnęłam jednak do grudnia i oto 05.12 pojechałam do Wałcza w celach urzędowych. Obiektywnie nuda, urząd gminy, tymczasowe zameldowanie u matki, żeby podlegać pod wałecki urząd skarbowy, zakładanie działalności, takie tam. Miałam jednak ogromny stres, bo taka zmiana, bo dużo działo się poza mną, nie na wszystko miałam wpływ, a za to mnóstwo obaw, czy to wszystko styknie i zadziała.

Najgorzej było u księgowej. Jest tak, że od samego początku rodzicom, potem samej matce, księgowość prowadziła pewna pani. Zblatowana z połową miasteczka, więc dobrze mieć papiery właśnie u niej. Minusem jest, że szanuje i lojalna jest wyłącznie wobec matki. Kabluje jej na mnie. Na początku kilka razy, naiwne i nieświadome, dzwoniłyśmy do niej z Julią z różnymi rozliczeniowymi pytaniami. Za każdym razem matka natychmiast się o tym dowiadywała, a co więcej, ochrzaniała nas. "Księgowa powiedziała, że dostała DZIWNY telefon z pytaniem, czy jest w stanie sprawdzić ilość złota, którą...", w sensie, że: "Ha, co, sprawdzałyście, czy możecie mnie bezkarnie okraść?".

No trudno, takie one mają myślenie.

Teraz księgowa umiera. Ma glejaka, albo inne g. i ogólnie raczej nie przeżyje roku. Zdecydowałam jednak, że póki co i mimo wszystko, niech będzie ona. Matka będzie lepiej się czuła wiedząc, że to ta pani prowadzi ją i mnie przez proces przekazania firmy, a, jeśli coś jest nabałaganione, ogarnie to dzięki... 

A potem gdy spokojnie umrze, bezboleśnie przeniosę się do zaufanej księgowej Julii. Już jest ugadana, zna się i w ogóle. 

Tymczasem musiałam jednak zasiąść między oboma tymi gropami i walczyć o każdą piędź niezależności. Ja, że chcę rozliczać się ryczałtem. One, że nie mogę. Ja, że mogę (juliowe dokładne sprawdzanie dzienników ustaw), One, że nie, bo mam kruszce. Ja, że a jednak, stacje paliw nie mogą, o złocie i srebrze nic w ustawie nie ma. One, szperanie, szukanie, no bo jak to, co ja mogę wiedzieć. Na koniec foch, że miałam rację.

Potem PKDPodałam, co z Julią zdecydowałyśmy. Baby, że w życiu, one wiedzą lepiej. Co dobijające, ta księgowa, którą w sumie co to wszystko obchodzi, bruździła i rządziła się najbardziej. Zaparła się, że jako przeważającą działalność mamy wpisać detaliczną sprzedaż zegarów i biżuterii prowadzoną w wyspecjalizowanych sklepach. Matka ją oczywiście poparła, bo księgowa wie wszystko najlepiej (choć w tym sklepie ostatni raz była iks lat temu). Tłumaczyłam, że w rzeczywistości mamy tu przecież mydło i powidło, na tym bazuje ten sklep, na dywersyfikacji. Minerały, świece, kadzidełka, amulety, biżuteria bez srebra i złota, książki, misy tybetańskie, pamiątki, etno ciuchy, olejki eteryczne i jeszcze ch. wi co. I że przecież kiedy matka zakładała z ojcem firmę, też jako przeważającą sprzedaż podali ogólnie sprzedaż wszystkiego dobrego (co ma zdecydowanie inne PKD). Nie. Ma być że zegary - mam ich raptem 9 sztuk oraz biżuteria i koniec.

Kiedy napisałam o tym Julii, z którą miałam gorącą linię via WhatsApp, lekko szlag ją trafił, ale po przewalczeniu idei ryczałtu nie miałam siły do ostatniej kropli krwi kruszyć kopii o kolejne sprawy.

Bezsens ogólnie. Tak, jak z tym, że to księgowa wymusiła w sumie, żeby matka została moją pełnomocniczką, żebym się na to zgodziła. Takie podejście, że jedną ręką coś mi dają, ale drugą trzymają to mocno.

No ale dobrze, niech im się wydaje, przetrwam to. Zaraz baba umrze, ja podpisze umowę z kimś innym, przeniosę papiery i będą mi mogły naskoczyć. Tymczasem jestem grzeczna i potulna, ponieważ, znów na zasadzie dać, ale nie naprawdę, do 31.12 właścicielką towaru pozostaje matka.

Lokum musiała przekazać mi u notariuszki, bo taki jest przepis ad nieruchomości. Towar może zwykłą umową darowizny i chce z końcem roku. Okeej. Razem z towarem chce mi przekazać auto, ale, już się Państwo nie dziwią, skoro znają klimat, dalej będzie z niego korzystała. Chodzi jej tylko o to, żeby nie musieć zwracać podatku, bo kupiła je jako firmowe. Ile ja się nagłowiłam, nim okazało się, czemu się tak napiera, że koniecznie musi mi je podarować i to choć mówiłam, że nie potrzebuję. Wreszcie wyszło szydło z worka. Że no tak w sumie, to ona na razie będzie go używać i dopiero gdy (jeśli) sprzeda jeden z apartamentów, kupi sobie nowe.

Po sprawach urzędowych pojechałyśmy na ranczo, gdzie w podziękowaniu i na szczęście symbolicznie dałam matce czternastogwiazdkową metaxę (235 zł). Jest fanką i niby koneserką tego trunku. Myślą Państwo, że się ucieszyła? Usłyszałam, że pff, ma spory zapas.

Yy, to miło.

W ogóle tak wredna się zachowywała (bo mogła, władza, potęga), tak bardzo i stuprocentowo była sobą...

W Mikołajki pojechałyśmy do notariuszki, gdzie przynajmniej sie szczerze uśmiałam. Pani czytała akt, a tam, że lokal darowuje Matka Matkowska pozostająca w stanie wolnym... W trakcie czytania kobieta wyszła na chwilę, bo coś, a ja skorzystałam z okazji i zapytałam matkę, czy zapomniała mi powiedzieć, że jednak się ze Skąpym po cichu rozwiodła, czy on umarł jakoś wczoraj i nic nie wiem?

Matka - mina bezcenna i: "Aouyy, zapomniałam... Bo ja to małżeństwo tak traktuję...".

Wyjęłam telefon i nagrałam, jak tłumaczy wchodzącej oto notariuszce, że: "Bo wie pani...".

Tak już jest, że u notariuszy zawsze są przygody, prawda? Rozkminiałyśmy to z Kor i doszłyśmy do wniosku, że może tak musi być. Nawet więcej, może to za to tak dużo się płaci?

A, ku pamięci, akurat był ten atak zimy i w obie strony miałam poślizgi na trasie. W powrotnej naprawdę niefajny - gdyby jakikolwiek inny pojazd był wtedy na moim odcinku drogi, nie wyszłabym z tego. Dlatego teraz do i z Wro będę z H. jechać pociągiem. Trochę jakby wstrząsnęły mną te sytuacje. Szczególnie, że to razem trzy mocno podbramkowe w krótkim czasie, bo gdy wracaliśmy do domu po Cyprze, naraz na czteropasmówce między Szczecinem, a K-giem, auto jadące wolniejszym pasem bez kierunkowskazu wjechało na mój pod kątem 45'. Nie miałam szans na cokolwiek, ale hamowanie, klakson. Człowiek ocknął się i wrócił na swój pas (nic innego nie jechało, nikogo nie wyprzedzał, więc chyba po prostu zasnął. Albo nie wiem).

Nic się nie stało, ale, jak by to... Jeszcze przez wiele dni potem czułam się, jakbym tu i była i nie. Jakby się rozdzieliły ścieżki. Więc gdy te dwie kolejne pod rząd sytuacje...

Może jestem nazbyt pewna siebie. Przekonana, że zawsze wybrnę, że co by nie było...

Popularne posty z tego bloga

Tak, to ja

Odcinanie

Toruń