Toruń

Jak widać po datach, informacje o samobójczej próbie Skąpego dostałam dzień przed wyjazdem. Gdybym wiedziała, jak się sytuacja rozwinie, od razu zajechałabym po Bibi. Na początku matka jednak tylko poinformowała mnie o zdarzeniu i tyle.

Mniej więcej po Odrach gdy przedzieraliśmy się przez Bory Tucholskie, dostałam info, że będzie jechała, ale kiedy? No to spoko, może zdążę wrócić, nim coś się wyjaśni.

Tymczasem dojechaliśmy do Kor. Zdecydowałam, że, jak często, zostawię u niej samochód. W miarę blisko wszędzie, parking dość bezpieczny, święty spokój.

Nie chciałam u niej nocować, ponieważ udostępnia gościom straszliwie niewygodne łóżko, które podczas poprzedniego pobytu zadręczyło nam kręgosłupy.  Poza tym ona śpi w pokoju przy łazience, a ja zawsze wstaję w nocy, co najmniej raz. Nie da się nie obudzić, gdy ktoś korzysta z WC, wiem, bo tam mieszkałam. Skoro świt znów Kor wstaje i zaczyna pracę zdalną, a nie ma komfortu zrobienia sobie herbaty, czy przygotowania śniadania, ponieważ wówczas obudziłaby nas (między pokojem dziennym, a kuchnią, nie ma drzwi). Ogólnie, skoro stać mnie na komfort samodzielności, poproszę.

Przyjechaliśmy jednak przywitać się, pogadać. Kor zamówiła pizzę, takie tam. Piękny zachód słońca za wieżą kościoła św. Józefa.

Brat zadzwonił. Czasem gdy nudzi mu się podczas podróży autem, dzwoni do matki lub do mnie. Zadzwonił do niej, a tam rewelacje. Poruszyło go to chyba, bo zatelefonował też do mnie. Matka powiedziała mu, że Skąpy w sobotę zadzwonił do niej i zaczął przemowę, że bardzo ją kocha, dziękuje za cudowne chwile itd. I że telefon mu się popsuł w taki sposób, że on może dzwonić, ale do niego nikt, więc niech matka nie dzwoni. Uznała, że to dziwaczne i skontaktowała się z tą jego córką, która z nim mieszka i która, jak matka wiedziała, jest na weekendowym wyjeździe ze swoim facetem. Córka przyjechała i zastała Skąpego w fotelu w fazie blgblehre. Karetka zabrała go do szpitala, gdzie lekarz orzekł, że z racji mocno zaawansowanego wieku, licznych raków oraz że to była próba samobójcza, w zasadzie nie będą robić nic specjalnego, tylko odsączać płyn z płuc i takie tam. Bo ten Imovane spowalnia też oddychanie. No i tyle.

A, i od razu brat zarzekł się, że nie pomoże mi z Bibi. "Ech, gdybym wiedział wcześniej, to może mógłbym nawet zająć się tym psem". Urocze to było. Na zapas. Bo jeszcze przecież nie było wcale wiadomo, że następnego dnia matka wyjedzie i. No nic. W końcu to norma.

Do centrum pojechaliśmy taksówką (walizki). Wynajęłam bardzo śmieszne miejsce. Apartamencik Green Door na Mostowej. Sam środek starówki, krok od wszędzie. Wstawiłam na Booking opinię, więc sobie mogą Państwo ewentualnie przeczytać, jak tam jest, nie będę się rozpisywać drugi raz. W zasadzie trochę na wyrost dałam człowiekowi 10 i napisałam mu sms, że daję, bo widzę, że bardzo się stara, ale niech pomyśli o jakiejś szafie, komodzie, wieszakach na kiju, czymkolwiek, bo konieczność kłębienia wszystkich ciuchów w walizce jest średnia. Litościwie nie zagłębiłam się też w temat naprawdę przeobskurnej klatki schodowej i podwórka studni, ponieważ było bezpiecznie, nie, że jacyś żule i bo rozumiem, że właściciel nie ma wpływu na wygląd przestrzeni otaczającej mieszkanie. Ujęło mnie jego staranie po prostu.

W poniedziałek najpierw musieliśmy ogarnąć śniadanie. Trochę pokręcone to było. Należało obejrzeć w necie ofertę kiosku spożywczego Projekt Rano, wybrać coś na wytrawnie, coś na słodko i napój, zadzwonić, zamówić i by przynieśli. Tak, tylko że na ich stronie są ogólne opisy, typu, że się starają i że wszystko świeże i zdjęcia. Ni chu dokładnej informacji co co zawiera, czym jest. Ze zdjęcia, to ja mogę zamówić frytki. A jeszcze jeśli nie korzystam ani z Instagrama, ani z Facebooka (tak, nadal są tacy ludzie), to w ogóle pff.

No nic, Podmurna jest od Mostowej o krok, po prostu poszliśmy i wybraliśmy wszystko pokazując palcem. H. się wkurzał, że strasznie hipstersko tam mają i że się nie najada takimi dziwactwami. Ostatniego dnia po prostu odmówił spożycia kolejnego croissanta z rukolą i musiałam go zabrać na kanapkę z jajecznicą do E. Wedel.

Śliczna pogoda, poszliśmy nad Wisłę powygrzewać się i obadać, jak remont Bulwaru. I właśnie wtedy przyszło info od matki, że mam kupić bilet i odebrać psa. Jęęęk. Chłop był nieprzytomny, czekała, aż umrze. Ocknął się, naraz się zrywa i jedzie. Najpierw nie zajarzyłam, że to będzie oznaczało mój wyjazd na ranczo, naprawdę. Zadzwoniłam do Julii i: "Jest tak, a tak, więc napisz kartkę, że dziś cię nie ma, zamknij sklep...", a Julia: "Mhmm. Mhmm". Czekała, aż do mnie dotrze, że przecież zabrałam samochód, a ten jej, to owszem, po mieście może, ale nie w trasę. Przez chwilę jeszcze zastanawiałyśmy się nad środkami masowego rażenia, ale nie, no jak. Dotrzeć na tę wioskę, taksówki, potem z wioski, z psem. I bez jakichś niby klatek, czy w czym tak oficjalnie przewozi się psy? Chyba tak nawet nie wolno. Dobra, bez szans, muszę jechać, kropka.

Bardzo mi nie pasowało, bo miałam zaplanowany cały dzień, trudno. Sama matce kupiłam Bibułkę, naiwnie sądząc, że będzie jej z psem fajnie na ranczu i że mniej się z nim będzie ruszała. Tymczasem matka lata jak wściekła, jak wprzódy, tyle, że na mnie spada opieka nad zwierzakiem. Cóż.

Ze spokojną rezygnacją poprowadziłam młodego do Dębu przy kościółku M.B. Zwycięskiej, bo jeszcze nie był i do Kor, z którą był umówiony na po jej pracy do kina. Spotkanie z R. przełożyłam na następny dzień, obiad z M. odwołałam, umówiłam kolację z dziewczynami w SushiKushi (nie warto). Uprosiłam Kor, że przygarnie Bibułkę, bo w Green Door jest zakaz wprowadzania zwierząt i pojechałam. I wróciłam. 3 godziny w jedną stronę, 3 z powrotem. Bibi szalała w zaprzyjaźnionej bibliotece, w której czuje się u siebie. Wzięłam karmę i trochę ludzkiego żarcia z lodówki, nie ogarnęłam, co mam zrobić z kotami, więc to olałam, oddałam domowe klucze do biblioteki, nabrałam naręcze Harlequinów dla pani Uli i czym prędzej się zmyłam z tego zakazanego miejsca.

Podjechałam po M., z nią do Kor, która zrobiła jazdę, że piesek nie może zostać sam, bo się straumatyzuje i potem bardzo długo będzie z tego wychodził, więc ona zostanie w domu. Aaaa! Co chwila robiła jakieś dziwne numery w tym stylu. Stara się, chce dobrze, więcej, jest mega dobrą osobą, ale jej neurotyczność przekracza pomału granice mojej tolerancji. Mam nadzieję, że nigdy nie będę musiała z nią mieszkać.

Zadzwoniłam do SushiKushi i uzyskałam informację, że można przyjść z psem (tam się chyba w ogóle cieszą, że mają jakiegoś klienta). Wcale nie wiem, czy Bibi nie byłaby bardziej zadowolona zostając w domu, bo wędrówka przez miasto, gdzie ludzie, auta i milion zapachów, jest chyba dla psa statystycznie bardziej stresująca, ale cóż. Tu miałam wylane, ponieważ akurat Bibułka jest naprawdę bardzo oryginalnym psem. Gdyby ktoś próbował zaszczepić jej ideę traumy, musiałby najpierw przebić się przez baaardzo solidny mur jej absolutnej niewrażliwości i samozadowolenia oraz postawy: "Biorę" i "Jestem na tak", a potem i tak pewnie poległby zalizany na amen.

No ale Kor wiedziała swoje.

Z knajpy M. i K. szły w swoją stronę, na północ, a H. i ja na Mostową. M. napisała potem, że się zirytowała, bo wrażliwa i przejęta Kor stawała, ilekroć pies stawał, a gdy siadł i oznajmił, że dalej nie pójdzie, poniosła go większość drogi na rekach. Bibi tak ściemnia, przy matce też. Przy mnie, Julii, albo H. nawet nie ma takiego pomysłu. Wędruje na długie dystanse, biega i w ogóle nie stroi fochów. Wie, że to bez sensu, albo jeszcze dostałaby klapsa. Ale przy osobach mocno ach, och przejętych pieseczkiem pozwala sobie na. Pies, jak dzieciak. Te same mechanizmy i manipulacje.

We wtorek od rana łaziliśmy po starówce tu i tam, kupiliśmy bilety do ruin zamku, odebraliśmy bilety do planetarium (zarezerwowane z wyprzedzeniem, tak trzeba) i pomału doszliśmy do Kor. Pisałam jej wcześniej, jaki mamy plan. Że najpierw śniadanie, Lokaah, Flying Tiger, a potem pomału do niej, żeby chwilę pobyć razem oraz wyprowadzić psa, a następnie z powrotem do centrum, bo na 15.00 mamy planetarium. Niby przyjęła. Weszliśmy do mieszkania, bez domofonu i dzwonienia do drzwi, żeby nie przeszkadzać, bo przecież pracuje on line, a my mamy klucze. Jazda. Że dostała ataku paniki i absolutnie mamy tak nie robić.

 To po co mamy te klucze?!

No nic. Przeprosiłam oczywiście...

Wracając do centrum przeciągnęłam H. przez Park Pamięci, bo go wcześniej nie było. Typowe okropności, a młody nie ma jeszcze tego luzu, żeby, więc się irytował. Potem Twierdza Toruń i E. Wedel, bo H. był niedojedzony po śniadaniu. Następnie "Oto kosmos" w planetarium. Z M., która nie mogła się nadziwić, że: "To to tutaj jest? To ja to mam tak blisko? I ja tu nigdy nie byłam?!" Seans byłby bardziej udany, gdyby opiekunka grupy młodzieży łaskawie raz i drugi ruszyła tyłek, żeby uciszyć bardzo rozbrykanych chłopaczków. Nawet zdjęcia z lampą błyskową robili.

Po planetarium zabrałam towarzystwo na obiad do Chleb i Wino. Jeszcze nie jestem pewna, co sądzić o tej restauracji. Bardzo zadbali o wystrój i obsługa niby się starała, ale jakby nie o wszystkich. Facet, którego obserwowałam, bo siedział mi na widoku, przyszedł niemal równo z nami, a kartę (!) dostał wtedy, kiedy my potrawy. Mnóstwo stolików porezerwowanych, chociaż zwykły dzień i nie wakacje. Kilka grup, które zdecydowanie pochłaniały uwagę kelnerów. Za głośna muzyka, ale to prawie norma w knajpach teraz, jakby uważało się, że nikt nie przychodzi rozmawiać. Następnym razem zarezerwuję stolik i zobaczę, czy czyni mnie to "lepszym" gościem. Bo tak, to czułam się trochę jak odpad z ulicy. Aha, i młodzież dostała pizzę na deskach. Narzekali, że oliwa im spływa i że niewygodnie. Zapamiętać, że żądać od razu talerzy.

Zostawiłam ich nad jedzeniem z planem, że zwiedzą krzyżackie ruiny i pomału dotrą do Kor i poszłam spotkać się z R. W końcu. Super. Gdyby to było dzień wcześniej, poszlibyśmy jeszcze na sushi, ale tego wieczoru musiałam zaraz pędzić na spotkanie towarzyskie u Kor.

Bo Kor miała wielki plan, zakładający że poznam tę kobietę, która zajmowała się kwestiami związanymi ze sprzedażą mojego toruńskiego m. Tam była kupa zamieszania, o ile ktoś kojarzy. Dwóch notariuszy potrzebowałam, sterty dokumentów. A nie kiwnęłam przy tym prawie palcem, wszytko załatwiła ona. Oczywiście Kor jej zapłaciła, ale. Ja ze swojej strony wysłałam jej potem list z podziękowaniem, lampę solną, bransoletkę. Po czym uznałam, że spoko, jesteśmy kwita i mogę o niej zapomnieć. Ale Kor bardzo tę panią  lubi i szanuje i jakoś uznała, że absolutnie powinnyśmy się poznać. Zgodziłam się, bo co mi tam i Kor zorganizowała imprezę.

Przejęła się bardzo. Zamówiła stertę jedzenia z przekropnego cateringu Chwast Prast. Schabowy z boczniaka. Skrzydełka panierowane z boczniaka. Nie. Najgorzej, kiedy ktoś przegina w drugą stronę. Jakieś kasze, bosz, ja i kasza. Jakieś straszne sosy w słoikach, wszystko to zostało. A gwiazda wieczoru nas olała, bo miała jakieś tam zebranie działaczy osiedla czy coś i nie przyszła. Nawet nie powiadomiła, że jej nie będzie, tylko Kor do niej napisała, że jak tam i wtedy dowiedziała się, że pani po zebraniu poszła zwyczajnie do domu dyskutować dalej o osiedlu w sieci. Mi było wszystko jedno, ale zadziwiło mnie, że Kor natychmiast opowiedziała nam, że pani nie pojawiła się dlatego, że jest niesamowicie odpowiedzialna i nie oleje losów osiedla dla towarzyskiego spotkania. Halo, Kor, olała ciebie. Ty też jesteś ważna!

Żenujące to było. Udawałyśmy z M., że nie, ale odprowadzałam ją potem przez nocne miasto i.

W środę poszłam po ostatnie śniadanie do Projektu Rano. H., jak pisałam, odmówił spożycia, więc znowu E. Wedel (zresztą i tak chciałam jeszcze raz iść do Lookaha), spacer, pakowanie i taxi do Kor.

Ja: Zostawić ci to jedzenie?

Kor: Nie! Nie chcę się struć przed Kretą. Możesz zawieźć do jadłodzielni na Sukienniczej.

Ja: Yy, co? Julia zje i nie umrze. Bez przesady. Jadłodzielnia...

Wracaliśmy bezprzystankowo, bo pies. Tak o, planowałam w drodze powrotnej obejrzenie Pałacu Romantycznego w Turznie i zamku w Kwidzynie, no ale.

Popularne posty z tego bloga

Tak, to ja

Odcinanie