Kastracja

 Kiedy decydowałam się na Falkę, planowałam, że będzie się chowała el naturel, bez kastracji. Nie chciałam jej rozmnażać, ale uznałam, że żadne chirurgiczne interwencje nie wchodzą w grę. My mamy miesiączki i owulacje, suczki mają cieczki, luz. Jeszcze gdy kupowałam matce Bibułkę, specjalnie umówiłam się z właścicielką na dziewczynkę, żeby w razie czego mieć w domu dwie sunie i uniknąć problemów z kazirodztwem.

Ze wszech stron zaczęły jednak napływać horrorowe historie o ropomaciczu. Yy?! Koszmar jakiś. I że na kastrację należy decydować się wcześnie, bo jeśli suczka ma już ileś lat, wykonywanie takiego zabiegu jest niewskazane, choć ropomacicze niemal pewne. Głupio tak być odpowiedzialnym za kogoś i musieć decydować, choć żaden wybór nie jest całkiem dobry.

Byłam u wety przed cieczką młodej, radziła zgłosić się w trzecim miesiącu po, żeby Falka dojrzała emocjonalnie. No dobra. Szczerze, nie stało się tak. Podczas samej cieczki zachowywała się inaczej, ale kiedy hormony zeszły, wróciła do poprzedniego stylu zachowania, czyli: "Kocham cały świat, tulimy!".

Zrobili jej badanie krwi. Coś wyszło nie tak, może bo musiała być na czczo, więc z głodu zeżarła swoją kupę. Wynik drugiego OK. W dniu zabiegu zawiozłyśmy ją z Julią na 8.30, bo tak kazano. Okazało się, że wszystkie zwierzęta są zabierane o jednej porze, a potem robi im się zabiegi po kolei. W efekcie, dzień wcześniej wykąpany i starannie wyczesany pies, został mi oddany w postaci kołtuna. Ewidentnie musiała długo czekać na swoją kolej, bardzo się stresowała i tarła o klatkę, czy w czym ją tam przechowywali. Miała być do odbioru o 14.30, ale dostałam telefon od syna wety, też weta, że im się przedłużyło i mamy przyjechać późnym popołudniem. Biedne zwierzę. 

Wiecie Państwo, wolałabym zapłacić więcej, a móc z nią tam posiedzieć, jak siedzi się z dzieckiem w szpitalu i zaraz gdy się wybudzi też być z nią. Piszę o tym, ponieważ może też czekają Was jakieś zwierzętowe operacje. Nie  dajcie się tak zepchnąć, wypchnąć, jak ja, przekonana, że profesjonaliści wiedzą, co robią. Oni mają po prostu wylane. Sztuka jest sztuka.

Odbierałam Falkę razem z H. Dobrze, że go wzięłam, bo trudno byłoby poradzić sobie w pojedynkę. Wetmatka przyniosła nam tę kupkę nieszczęścia, przerażoną, półprzytomną, trzęsącą się, z niezakorkowanym wenflonem, z którego kapała krew. Okazało się, że nie mogę od razu zapłacić i jechać do domu, tylko musimy czekać na rozmowę z wetsynem. Wysłałam H. do auta po koc, owinęłam Fifi i tak czekaliśmy. Zadecydowałam się na zabieg metodą laparoskopową. Był jakoś tam droższy (1400), ale F. miała tylko dwie dziurki, nie długie cięcie. Chciałam wysłuchać zaleceń, dać kasę i wyjść, a tymczasem wetsyn pokazał nam na monitorze komputera cały zabieg. 

To było chore. Nienormalne, kuriozalne, surrealistyczne. Pomijając wszystko inne, czyli trzęsącego się, spanikowanego psa i zmęczonych, zestresowanych nas, i tak nic z tego, co na ekranie, nie rozumieliśmy. Równie dobrze koleś mógł pokazać zabieg wycinania trzeciego migdałka koniowi. Kupa flaków i tyle. "Tu widać śledzionę, tu wątrobę, tu przez chwilę widzimy, jak bije serce. Teraz odcinam, przypalam (czy co on tam robił), teraz drugi jajnik...". Przepraszam wrażliwych za niecenzuralne słowa, ale, ja pierdolę! Co to w ogóle było?!

Odwróciłam się i zajęłam psem. Byle przetrwać. Na koniec gość radośnie oznajmił: "A to te jajniki" i pokazał zdjęcie zakrwawionych kuleczek na płatku gazy.

Może chodziło o to, żeby nikt im nie zarzucił, że nic nie zrobili, czy jak? Albo jest nienormalny. Nie wiem.

I że, jeśli byśmy chcieli ten filmik do domu, to mamy przyjść z pendrivem, przegra nam.

Ubrał młodą w śpioszki wiązane na plecach. Niestety, dał tylko jedne. Teraz już wiem, że trzeba mieć tego dwa. Nawet kupić sobie i uszykować na zapas, czy jak, ale żeby były. Bo pies chodzi w tym całą dobę, załatwia się, to śmierdzi... 

Przez pierwsze dni musiała jeść jakieś tabletki. Wkładałam je do kawałka boczku i łykała bez zastanowienia. Zresztą przez pierwsze dwa dni w ogóle tylko drobno pokrojony boczek zjadała. Ze dwa razy spryskałyśmy ranki octaniseptem. W śpioszkach chodziła przez 10 dni, ponieważ gdy zdjęłyśmy je jej po pięciu, natychmiast rzuciła się wylizywać ranki i wyskubywać rozpuszczalne szwy. Julia ją więc zajmowała, głaskała, zabawiała, a ja w ekspresowym tempie wyprałam łaszek ręcznie, wysuszyłam żelazkiem i założyłyśmy go z powrotem.

W najgorszej formie była w dniu zabiegu, wiadomo. Przyniesiona do domu schowała się od razu pod kanapę w pokoju H. Wieczorem wyniosłam ją na spacer, bo przez cały dzień nie zrobiła siusiu (kupę walnęła u wety zaraz po zabiegu, dobre i to). Gdy postawiłam ją w parku, w jej ulubionym siuśkowym miejscu, usiadła i patrzyła nierozumiejącym wzrokiem. Totalnie była w offie. Cóż, wzięłam ją z powrotem na ręce i zaniosłam do domu. W nocy zrobiła wielkie siku w przedpokoju i tyle. Drugiego dnia zniosłam ją ze schodów i po równym już sama kawałek poszła. Po czym siadła przed ogrodzeniem najbliższego ośrodka i przypatrywała się żerdziom. Topsz. Trzeciego dnia już sama wchodziła i schodziła ze schodów, ale gdy zapominała o swoim stanie i próbowała gdzieś podskoczyć, podbiec, hamowało ją. 

Potem już normalnie i, póki co, żadnych dziwnych reminiscencji kastracji nie widać. Dzielny piesek. Ale wetmatka z wetsynem okropni. Ona z niezakorkowanym wenflonem, on ze swym pokazem, oboje z trzymaniem zwierzaka przez cały dzień. Znajomy, były technik weterynarii, mi ich polecił i dlatego od  początku jeździłam tam i z Falką i z Bibułką, ale jednak nie. Niee.  

Popularne posty z tego bloga

Tak, to ja

Odcinanie

Toruń