Pakowanie

M. do później nocy pakowała rzeczy, które na razie nie są jej potrzebne, typu zimowe ciuchy. Rano przyjechali jej rodzice, przywieźli rzeczy K., które u nich zalegały, a te spakowane zabrali. Bo mieszkają nie bardzo daleko od Torunia, M. średnio raz na miesiąc - dwa ich odwiedza, a jej nowe mieszkanie jest tak bardzo mini, że w zasadzie to patodeweloperka.

Zaraz zabrałyśmy się za robotę. Trochę takie, no, niezręczne to było. Grzebać komuś w szafkach, składać K-owe majtki, skarpety (M. zabierała komodę, w której była jego bielizna). Owijałam talerze i kubki, układałam w pudłach kasze, mąki, M. co chwila uściślała: "To zostaw, to jego", "To pakuj, to moje". Nie płakała, ale mówiła, że gdyby była sama...

Typowe ogólnie, ale mało zrozumiałe dla mnie, że mówiła o K. tylko w zły sposób. W końcu spytałam, czy chce mi powiedzieć, że w ogóle nie zna się na ludziach? Że przez 2 lata żyła z człowiekiem, który nie miał żadnych zalet? Przecież nie musiała, nie dryfowali na tratwie po oceanie i to on miał odsalarkę wody. Czy rozumie, że jeżeli mówi wyłącznie o jego wadach, określa go "Dziaders" i tak dalej, stawia się w złym świetle?

"Aj, bo ślepa byłam, łudziłam się, że się zmieni" i tak dalej.

Potem przyjechał R. z kulawą nogą. Nie wiem, czy pisałam, że kiedy był u nas nad morzem dwa lata temu, zabrałam go do Hortulusa. Zachwycił się "Ogrodem Gaudiego", pogadałam, że cóż go powstrzymuje przed zrobieniem własnej wersji i chłop się wkręcił. W każdej wolnej chwili dłubie, formuje i klei. Myślałam, że zrobi stół i na tym poprzestanie, ale gdzie tam. Powstały kolejne elementy, następne powstają, ogród zaczyna wyglądać bardzo oryginalnie i, wg mnie, pomału można by pobierać opłaty za wstęp. Teraz robiony jest murek i właśnie przy konstruowaniu go R. nieszczęśliwie uszkodził sobie łękotkę. Tak głupio.

Ja: No ale wiesz?! Jestem zdegustowana. I teraz co z Izerami?! I ogóle, co to za pomysły?!

R: Aha, a czyja to wina?! No czyja?! Kto mnie zapłodnił?!

M.: ???!!! (Ludzie w wieku jej rodziców, stoją, przytulają się, klepią się wzajemnie po głowach, krzyczą na siebie...)

;-)

Podjechaliśmy do Restauracji U Piekarzy, bo wymyśliłam, że e tam ze starówką i całym jej zamieszaniem i już wcześniej obejrzałam w necie, co tam mają blisko Jaru. Powiem Państwu, że alternatywne miejsce. Muzyka za głośna i wystrój dość prosty, mało przytulny, ale jednocześnie było w tym coś. Fajna obsługa? Bardzo nietypowe pizze, które kroi się nożycami do drobiu? Nie bierzcie gnocchi w palonym maśle, dają ledwie kilka na dnie talerza. W efekcie podjadałam od przyjaciół, choć wiadomo, nie obżeram się. Dobre tiramisu. Nie jakoś tanio. Za nasz obiad, wraz z butelką wina, zapłaciłam 250, czyli standardowo. Wejście do toalety ciekawe - na kod wstukiwany na klamce. Dla kogoś z moją aktualną wadą wzroku (ślęczenie nad koralikami) żadnego kodu na tej klamce nie było i pan kelner musiał mnie ratować.

Przy okazji, ja: W sumie super, że pan tutaj przyszedł. Baardzo prooszę, niech mi pan tak dyskretnie przygotuje rachunek, a ja wracając zapłacę.

Po skorzystaniu z toalety przymeandrowałam do kasy. Pan kelner scenicznym szeptem: Już mam dyskretny rachunek :-)

Powiem szczerze, że jeśli nie splajtują przed czasem, pewnie tam jeszcze zawitam. Nie zawsze musi być gotyk na dotyk, szczególnie, jeżeli często się bywa.

Potem siedzieliśmy u M. i gadaliśmy, aż przypomniałam R., że impreza, na którą oficjalnie przyjechał, raczej już się kończy i chyba powinien wracać do zazdrosnej żony.

Pojechał, a my pakowałyśmy dalej.

Rano dołożyłyśmy resztki (jak się naiwnie zdawało) i zaraz przyjechały bardzo sympatyczne mirki z firmy transportowej. W ciężarówce było tylko jedno wolne miejsce, więc M. pojechała zawczasu rowerem, a ja nadzorowałam przenoszenie rzeczy i potem zabrałam się z chłopakami. Po drodze opowiedzieli mi historie swojego życia miłosnego (albo "swoich żyć"?). M. się potem dziwiła, jak zdążyliśmy aż tak się nagadać na tak krótkiej trasie. Przyjęli, że jestem jej matką, więc byli bardzo zdziwieni moim obiektywizmem, kiedy mówiłam, że co prawda ewakuujemy M. w nowe miejsce i zerwanie raczej jest definitywne, ale na pewno facet też ma swoje racje i niejedno mógłby opowiedzieć. Że prawda często nie jest czarno - biała i od jego strony wiele sytuacji może wyglądać inaczej.

Wiecie Państwo, ja K. nie lubię. Nigdy nie lubiłam, od początku. Nie pasował mi, jakby był fałszywy, jakby udawał kogoś innego. Nigdy niczym mi nie uchybił, mieliśmy bardzo poprawne relację, czasem o coś pytał na WhatsApp z czaromarowych spraw, typu sny, czy wizje. Niemniej nie lubiłam go i sama w jego stronę z żadną towarzyską aktywnością nie wyskakiwałam. Teraz było mi go jednak trochę szkoda. Bo, kurczę, przyjeżdża człowiek po dwóch tygodniach trzęsienia się w TIRze, marzy o ciepłym posiłku i o ciepłym łóżku z chętną panną, a zastaje ogołocone mieszkanie i kartkę na stole. No słabo. Obiektywnie patrząc.

Acz, oczywiście rozumiem, że M. musiała przeprowadzić rzecz dokładnie w taki sposób. Wg mnie, nawet pozostanie w tym samym mieście wiąże się w jej sytuacji z pewnym ryzykiem.

Popularne posty z tego bloga

Tak, to ja

Odcinanie

Toruń