Niunia, Borne, wieś
Niewyspana (budziłam się, leżałam bezsennie i inne takie, bez sensu), zagoniona i zestresowana, pobiegłam przedwczoraj z Fifi na poranny spacer. Przyjechała winda z trzema letniczkami. Ja już łee, bo świadoma, że młoda będzie się na nie rzucać, w sensie skakać, żądać przytuleń i głasków. Wymusza to przeprosiny, tłumaczenie i ogóle interakcje, na które kompletnie nie miałam siły.
Te tam ti ti ti, do pieska, Falka w amoku, ja stoję, gapię
się w podłogę i czekam na parter. Z reguły jestem bardzo miła, uśmiecham się do
ludzi, mówię im miłe rzeczy i tak dalej, ale akurat nie po tej fatalnej nocy i
nie tego dnia. Czy auto zostanie naprawione, żebym mogła bezpiecznie jechać na ranczo? Czy Julia zdąży z nim wrócić tak, żeby na czas
zawieźć Falkę do wety? Bo co z tą jej złą biochemią? Może jednak będę musiała
na ostatnią chwilę jechać do wety taksówką? Jechać trzeba koniecznie, bo tam się rezerwuje wizytę ho, ho na przód, a odwoływanie, to też cała procedura. Czy taksówkarze godzą się w ogóle
na wożenie psów? Nie chcę! Niech Julia jedzie! Zawsze muszę się tam kłócić z
ludźmi wpychającymi się w kolejkę o wejście na ustaloną godzinę. Nienawidzę tego!
Czy młody jest już spakowany? Założę się, że tylko grał przez pół nocy. Bosz,
jak ja mam jechać 140 km w takim stanie, w głowie mi się kręci. Czy to łożysko
na pewno będzie dobrze wymienione? Głupio jechać w trasę tuż po wizycie u
mechanika. Ile czasu zostało do wety?
A tu naraz jedna z letniczek: "Pff, przyjedź
sobie na wakacje do Polski. Wszyscy taaacy mili i uśmiechnięci od rana... Aż
się z nich ta serdeczność leje strumieniami".
No, to usłyszałam.
Nie, żebym się wielce przejęła, ale nie było to miłe.
Łatwo jest kogoś ocenić. Niunia jest na urlopie, idzie z leżaczkiem na plażę i
ma pretensje, że jakaś obca baba w windzie z nią nie gada, nie uśmiecha się.
***
Wymyśliłam, że, skoro musimy na ranczo dotrzeć aż do 18tej, nieco nadłożymy drogi i zobaczę wreszcie Borne Sulinowo. Wielki wstyd, że tam jeszcze nie byłam, nie za morzami to przecież.
Bardzo nietypowe miejsce, energetyka przedziwna i nie chciałabym tam mieszkać. Jasne, że lasy wspaniałe, czyste powietrze, jeziora, ale i tak. Jest tam zdecydowanie zbyt.
Dobrze, że pojechaliśmy, bo H. był tam kiedyś z M. na biegu na orientację, ale M. niczego mu o tym mieście nie powiedział. Serio. Spali tam, jedli, kajakowali, łazili po lesie, a nawet mu nie pokazał willi Dubynina. Nie opowiedział, o co chodziło, dlaczego choć wiele okazałych budynków jest ewidentnie przedwojennych, przed miejscowością widzi się tablicę: "1993- 2023. 30 lat Bornego Sulinowa". Jeszcze, żeby nie wiedział, ale wie, przecież pochodzimy z okolicy, albo żeby młodego taki temat nie miał zainteresować. Historia, która mu się rozgrywa na oczach: Niemcy, tajne miasto, Rosjanie, dewastacja i teraz, powiedzmy, odnowa.
Acz, szczerze mówiąc,
bardziej wygląda na to, że ktoś na początku derusyfikacji regionu, zaraz po
odtajnieniu lokacji, miał jakieś nadzieje, ale rychło okazało się, że Borne
jest za daleko od wszędzie i nie ma tak wiele do zaoferowania, jak się
niektórym zdawało. No bo tu wszędzie są lasy, jeziora, oraz bardzo ładnie, więc
czemu ktoś ma tłuc się akurat tam. A jeszcze że konkurencja w postaci Bałtyku
jest blisko. Nie wiem, jak przed pandemią, ale teraz jest sporo miejsc "na
sprzedaż". Pozamykane...
Podjechałabym tam znowu przy okazji i poeksplorowała dokładniej, bo tak bardzo, bardzo dziwnie.
***
Z minusów - przejeżdżając
przez nie pamiętam co, za szybko wjechałam na rondo i przywaliłam przednim
lewym kołem o krawężnik głupiego klombu. Taa, głupi klomb, nie ja za szybko
jadąca, jasne. Opona nie pękła, ale jest niebezpiecznie nadcięta i do wymiany.
I jeszcze się okaże, czy nie zgięłam tam czegoś ważnego od środka. No cóż,
naprawdę miałam tego dnia słabą koncentrację.
***
Dojechaliśmy do Wałcza,
stanęliśmy przy Kauflandzie, żeby H. mógł kupić sobie to, co najbardziej lubi.
Trochę prowiantu zabrałam mu z Kgu, ale, już negocjując warunki wyjazd na wieś, wymógł osobiste zakupy. W planie mieliśmy jeszcze cmentarz, bo bardziej
po drodze było podskoczyć na niego od razu, niż specjalnie jechać jutro z
rancza.
Matka tymczasem siedziała w
pociągu i siała panikę. Że nie zdążymy, że po co zakupy, w domu wszystko jest
(akurat, może dla niej, ale nie dla młodego, golonka i kabanosy, mhm,
powodzenia), że co tak długa ta jazda, że bibliotekarki, u których Bibułka się
przechowywała, często zamykają wcześniej i w ogóle.
Zestresowałam się, chociaż
nie było powodu. Ta osoba po prostu tak na mnie działa.
Trudno, pojechaliśmy na cmentarz
następnego dnia rano, przekreślając tym samym moje szanse na zakup mleka na
kołobrzeskim targu.
***
Wieczorem zrobiliśmy ognisko.
H. zadowolony. Spokojnie.
Dom pełen robactwa, typu krwiożercze
komary, pająki, jakieś czarne żuki. Brudno, zapach psiej kupy, bo Bibi nie jest
nauczona załatwiania się gdzie trzeba. Zaduch, bo matka ma fazę na punkcie
much, więc wszystkie drzwi i okna muszą być szczelnie pozamykane (komary pewnie
ze strychów? Kiedyś były w oknach siatki na muchy, ale już nie ma. Poniszczyły się i nie założyła nowych, albo nie wiem). Do tego lawenda. W tym nagrzanym, nieruchomym powietrzu. Trupio dosyć. Nic mnie to nie obchodzi. Nie mieszkam,
nie bywam w zasadzie. Opłacamy z bratem sprzątaczki, wg kalendarza, wiszącego na ścianie w kuchni, przyjadą w najbliższy wtorek.
***
Znów niedobra noc. Choć nie
pełnia i teoretycznie żadne przywry nie powinny we mnie harcować. Może wszystko
przez ten wyjazd.
Po cmentarzu tylko wysadziłam
młodego przed domem i pojechałam nad morze. Ranczo i uzdrowiskowa dzielnica Kgu,
to są tak inne światy, że w pierwszej chwili czułam się jak rozdwojona.
Uff.
***
A matka? Najpierw kwitła w
polu, bo towarowy jadący przed jej skaldem przejechał człowieka. W Gliwicach natomiast okazało się, że Skąpy ma się prześwietnie, jest w dobrej
formie i przytył. Zwyczajnie ją zmanipulował i zwabił.
Komentarz Julii: Nuuda. Któóry
to już raaz.
;-)