Barszcz Sosnowskiego i Hoper

Młody wybierał się zaraz w Alpy, a ja po kradzieży miałam chwilowy opór nawet przed wchodzeniem do sklepu, więc troszkę z nim wagarowałam. Po JuJing mi przeszło, ale był taki moment, że wymyślałam preteksty, żeby tu być jak najmniej. Na tej fali pojechaliśmy na od czapy wycieczkę w stronę Trzebiatowa. Chciałam pokazać H. alternatywne dróżki na zachód od Kgu. Te wszystkie Karcina oraz Głowaczewa. Eksplorowałam je gdy Julia czytała pod gruszą w Gosławiu.

Na wysokości osady Głąb sto dwójka przecina nikogo nie obchodzącą, zarośniętą rzeczkę Dębosznicę. Po prawej (jadąc z Kgu) mija się zjazd do zajazdu, który trochę spłonął, a potem się zawalił, została tylko część murów. Po drugiej stronie jest bezpł. parking i powstaje wypasione gospodarstwo agroturystyczne ze stawami. Stanęliśmy tam, bo chciałam zobaczyć, jak z nim jest, tak na moich oczach rośnie, co jadę na cmentarz do Trzebiatowa, bardziej jest okazałe. Poza tym samo tamto miejsce jest dziwne. Atmosfera gęsta. Zapuszczone, pełne śmieci ruiny zajazdu w chasiokach, droga na Głąb i mnóstwo, ale to mnóstwo barszczu Sosnowskiego. Jeśli by ktoś nigdy nie widział, chciał pokazać dzieciom, czy co jeszcze, to jest idealne miejsce. W życiu nie widziałam go aż tyle w jednym miejscu. Słowem, dla wielbicieli alternatywnych rozrywek.

M. przyjechał po młodego i ruszyli najpierw do Norymbergii, potem na Tre Cime, a ja do Torunia, interwencyjnie, o czym zaraz. Tymczasem warto na moment pochylić się nad M., który wreszcie doszedł ze swoim zdrowiem do ściany i łaskawie udał się na badania. Wcześniej nie chciał. "Bo wiesz, wiem, że to głupie, ale brat poszedł się zbadać, znaleźli mu różne świństwa i nie żyje. Tata to samo...". Ma oczywiście cukrzycę, o czym w sumie wiedział, ale wreszcie przestał to ignorować. Bierze lek, po którym absolutnie nie czuje łaknienia. Musi się zmuszać, żeby coś przełknąć. Coś mi brzęczał, że drogo go on wychodzi, ale powiedziałam, że jedzenie też jest teraz bardzo drogie, więc wyjdzie na zero.

Chciałabym, żeby nie stracił nogi, jak mój kolega z podstawówki. Wojtek jest przynajmniej mega silny psychicznie, zawziął się i śmiga z protezą. U M. na pewno nie przeszłoby to tak łatwo.

Teraz co z Toruniem, w którym przecież ledwo co byłam wiosną i zdecydowanie nie zamierzałam jechać aż do następnej.

Jak może Państwo pamiętają, M. i K. mieszkali w Kołobrzegu, potem im się znudziło i przeprowadzili się do Torunia. K., podobnie jak wcześniej, jeździł po Europie TIRami, a M. najpierw pracowała jako pomoc dentystyczna, co jest jej wyuczonym zawodem, potem przez chwilę w perfumerii, a następnie wróciła do pomocowania i tam siedzi. Najpierw mieli wynajęte mieszkanie bardzo blisko Kor, ale tam męczyły ich duchy (nie wypowiadam się, nie byłam, nie wiem), więc wynieśli się na obrzeża, do pięknej dzielnicy Jar. Daleko od wszędzie, ale mnóstwo iglastych lasów i w ogóle bardzo pozytywnie. Za moich toruńskich czasów były tam dzikie ostępy i w ogóle teren wojskowy. R. i nasz wspólny kolega Albert mieli kiedyś stancję na Ugorach i to był już mega koniec świata, a teraz mijałam Ugory jadąc autobusem od mieszkania M. do centrum.

Kiedy M. przychodziła do mnie tu, do sklepu, często narzekała na K., ale trzy dni, czy tydzień później się godzili i tak w kółko, więc już jej marudzenia nie traktowałam poważnie. Jeszcze gdy wiosną byłam z młodym u Kor, wszystko tam mniej więcej grało. W końcu się przelało. M. mówiła mi, że taka jest. Że bardzo dużo wybacza, macha ręką, przełyka, odpuszcza, ale gdy już jej się przeleje, to koniec, odcięcie i nie ma powrotu. Niemniej obserwowałam rozwój sytuacji z pewnym niedowiarstwem, znieczulona po wszystkich ich poprzednich scysjach.

A tu proszę. M. zdecydowała, że odchodzi. Bała się mu o tym powiedzieć, ponieważ zdarzało mu się być wobec niej agresywnym. Wiecie Państwo, z reguły tak jest, że ludzie nie odkrywają przed osobami trzecimi wszystkich niuansów swego związku. Wstydzą się i tak dalej i dopiero kiedy się rozstają, ulewa im się aż za wiele. Tak było także tym razem. Daruję sobie szczegóły, wcale Państwo nie chcą o nich czytać, serio.

Serio.

W każdym razie M. musiała przeczekać potulnie ostatni pobyt K. i dopiero po jego wyjeździe (kurs dwutygodniowy) poszukać sobie mieszkania. Podobnie z pakowaniem, bo zdarzało mu się grzebać w jej rzeczach, więc zorientowałby się, że.

K. miał przyjechać w środę (26.07). M. udało się znaleźć sensowne mieszkanie pięć dni wcześniej (21.07). Już wcześniej obiecałam, że przyjadę pomóc w przeprowadzce, czekałam jednak, aż da znać, że podpisała umowę, co uczyniła w sobotę (22.07).

Zdecydowałam, że pojadę w niedzielę (23.07) i wrócę zaraz we wtorek (25.07). Taki ekspresowy wyjazd, bo nie chciałam znowu zostawiać Julii na dłużej samej i to w środku sezonu. Poza tym jechałam zadaniowo. 

Droga do Torunia nie jest świetna, mało czteropasmówki, przez większość czasu prowincjonalnie, więc zmęczenie, szczególnie, że krótki czas między tam, a z powrotem. No i koszty. W związku z tym wszystkim postanowiłam przemieścić się środkami masowego rażenia.

PKP zaoferowało mi przejazd bez gwarancji miejsca siedzącego, zaryzykowałam zatem przejazd HoperemDoor to door, co miało plus, bo Jar, to wygwizdów, no i przynajmniej wiedziałam, że będę normalnie siedzieć. Poza tym raz chciałam sprawdzić, jak to jest. Jak Kor jeździ do i z Holandii, jak pani Ula do i z Niemiec. Cóż. Super nie było, ale rozumiem, że są osoby, które mogą zostać fanami tego rodzaju transportu. Dla mnie raczej jednorazowe doświadczenie. Mam nadzieję.

Busik dobrze oznaczony, nie do pomylenia, więc z daleka widziałam, że jedzie. Kierowca skręcał na rondzie w losowo obraną ulicę, konsekwentnie nie moją, chociaż adres miał. Po dłuższej chwili robił nawrót, znów gdzieś skręcał na rondzie i znikał. W końcu zadzwoniłam i poleciłam mu stanąć, gdzie jest, sama dojdę. "To pan mnie widzi?!" No jasne, z daleka. "Bo tu nic nie jest oznaczone!". Akurat. Chyba powinien przerzucić się na Google Maps. Miał jakąś aplikację z czapy i wyjeżdżając z Kgu znów skręcił w krzaki. Musiałam zachowywać czujność ;-)

W Białogardzie kilka razy pytał, czy ktoś chce postój na stacji benzynowej. Wreszcie kobieta siedząca z tylu powiedziała, że niech będzie. Stanął i pierwszy pognał do WC. Nie mógł normalnie powiedzieć, że musi?

Jechaliśmy przez lotniczy pas awaryjny. Wiecie Państwo, co to jest tak na drodze, tak? Że się naraz rozszerza długi odcinek prostej szosy gdzieś w dziczy, żeby niby uszkodzony samolot mógł wylądować. Kiedyś tak robiono i tu, na Pomorzu, mamy takich pasów kilka. Służą głównie do wyprzedzania zawalidróg, postojów na siku oraz żeby przydrożni sprzedawcy mieli gdzie oferować płody lasu. Pan chciał zapewnić pasażerom rozrywkę, albo nie wiem. Ogłosił, że możemy chcieć się zatrzymać i kupić kurki, jagody, miód, coś tam. Nikt nie chciał. Pan swoje. Wymyślił, że będziemy pytali o cenę. To było okropne. Podjeżdżał busem do sprzedawców. Ci się zrywali, bo wiadomo, pełny bus - szansa zarobku. Opuszczał szybę, wypytywał o ceny i odjeżdżał. I tak od jednego nieszczęśnika koczującego na poboczu, do drugiego. Koszmarne. Jako osoba pracująca w sklepie miałam ochotę walnąć go w ten durny łeb. Pasażerowie rozbawieni, hi, hi, ha, ha. Bosz.

I niedobrze jechał. Podjeżdżał, zajeżdżał. Wyprzedzał "na zapałkę". Ileś razy nas otrąbiono.

Z ulgą wysiadłam pod domem M. Ogromnie się cieszę, że mam własne auto i nie jestem skazana na takie przewozy non stop.

Aha, i się przeziębiłam, bo klimatyzacja była ustawiona na max. Na dworze ludzi chodzili z koszulkach na ramiączkach, a  ja siedziałam w busie w mitenkach, w polarze, w kurtce z kapturem, z drugą na kolanach... Ktoś tam niby protestował, że za zimno, więc gość odrobinę przykręcił klimę, ale tyle, co nic, jak dla moich zatok.

Popularne posty z tego bloga

Tak, to ja

Odcinanie

Toruń