Gabaryty

Bardzo nie lubię przeżywać urodzin tak po prostu w domu, w związku z czym na Wielkanoc wybrałam się z H. & M. na Majorkę. Sam wyjazd był ślicznie tani: 1280 zł/osoby za przelot w obie strony, transfer do i z hotelu, zakwaterowanie na siedem nocy i śniadania. Hotel trzygwiazdkowy, dziesięć minut pieszo od plaży i dosłownie tyleż autem od lotniska. Z zimnym basenem, bez własnego parkingu, boiskami, kortem, mini golfem, takie tam.

Najbardziej lubię wyjazdy w konfiguracji młody plus ja. Najlepiej wtedy odpoczywam i w ogóle, bo będąc z M. czuję się przez cały czas jak na wulkanie. Niby jest miło i współpracujemy. Bierze na siebie lwią część kosztów, załatwia różne sprawy i prowadzi auto, dzięki czemu mam luz i mogę oglądać krajobrazy lecz z drugiej - wiadomo. Nigdy się nie wie, w którym momencie...

No ale.

Wylot był z Niedzielę Wielkanocną, z Poznania, bardzo, bardzo rano. Zarezerwowałam więc w Campanile dwa pokoje (wychodziło taniej, niż suita dla trojga, bez sensu) i pojechaliśmy, ja z H. znad morza, a M. swoim autem z Drawska, gdzie był u swej rakotwórczej matki. Strasznie go wymęczyła i przez pierwsze dwa dni co chwila o niej wspominał w różnych negatywnych kontekstach. Potem - na szczęście - majorkowe przygody wypchnęły mu jędzę z głowy.

Tymczasem wyruszyliśmy, z przystankiem w Krzywym Lesie przy Nowym Czarnowie. Od dawna chciałam zobaczyć to miejsce, a ostatecznie zmotywowała mnie V., z żalem opowiadając o podobnym miejscu, które niedawno spłonęło. Szczerze pisząc, byłabym mocno rozczarowana, gdybym pojechała tam z Kgu specjalnie. Zboczyć z drogi naście km i obejrzeć, w porządku, ale na więcej miejsce to nie zasługuje. Zwiedzający tak fotografują, że wydaje się, że to faktycznie las nie wiadomo jaki, a naprawdę rzecz dotyczy raptem kilkudziesięciu drzew w kupie. Od razu napiszę - podejrzewanie takich miejsc o czaromarowość jest błędne. Niemcy wyginali młode drzewka planowo, w celu produkcji mebli, typu fotele. Jest takich miejsc w Polsce więcej (np. pod Zieloną Górą i gdzieś niedaleko Strzelna). Po wojnie idea nikogo nie interesowała - w końcu po to się robi resety, żeby nas cofnąć w rozwoju - i tak sobie rosną powyginane do dziś.

W każdym razie obejrzałam to raz wreszcie i w poczuciu spełnionego imperatywu turystycznego pojechaliśmy do poznańskiego Campanile. Który (albo "która", bo to Dwonnica) jest ciut surrealistycznie położony, pośrodku niczego w sumie. Między dwupasmówką, a torami. Po drugiej stronie ulicy ma ogród botaniczny (częściowo w ruinie), a za torami zaczynają się chasioki schodzące do jeziora Rusałka, będącego lokalną mekką wszystkiego. 

W zasadzie wyszliśmy na spacer, żeby dotrzeć do pizzerii, ale okazała się nieczynna i w efekcie wylądowaliśmy nad Rusałką. Mnóstwo ludzi uciekło z wielkosobotnich domów i kłębiło się w licznych nadjeziornych zakamarkach. Ktoś robił zakazanego grilla, nisko zawieszone słońce przeciskało się między pączkującymi pąkami, sarna śmigała między drzewami, a ślady końskich podków uświadomiły młodemu, że zaskakujący zakaz jazdy konnej wcale nie został tam postawiony od czapy. Do Żabki szła para żuli, skutych niesamowicie, nabyli jajka i litr soku pomarańczowego, co było w sumie rozczulające oraz budujące. Starali się. Jedno niosło jajka, drugie sok, ale pojawił się problem, ponieważ pani traciła przyczepność i chciała scedować niesienie jaj na pana, który, równie chwiejny, ostrzegał, że jak jej zaraz pierdolnie... Ech, wielki świat, w Kołobrzegu tego w zasadzie nie mamy.

Chcąc nie chcąc, na kolację wróciliśmy do hotelowej restauracji, co nigdy nie jest dobre, ale trudno. W trakcie dojechał M. i zapłacił za nasz posiłek kartą Sodexo, więc fajnie. Kiedyś w jakiś hotelu próbowałam, nie przyjęło jej i zrezygnowałam, bo zawsze trochę mi głupio gdy terminal odrzuca kartę. Jakbym kogoś próbowała oszukać, albo nie wiem. A tu proszę.

Wstaliśmy w środku nocy i przemieściliśmy się na balicki parking, a następnie poszliśmy od razu do kontroli bezpieczeństwa, ponieważ nie nadawaliśmy żadnego bagażu, a bilety mieliśmy podrukowane. Zdążyłam kupić wrzątek do termosów, M. wypił kawę i polecieliśmy. Ryanair rzecz jasna nas rozdzielił, byłby chory, gdyby nie, ale tak śmiesznie, że między H., a mną posadził randomowego człowieka. Przesadziłam go pod okno i już. M. miał to koszmarne miejsce na samym tyle, przy wc, ale zaraz w rzędzie obok nas i to przy przejściu, jedno się zwolniło, bo starsza pani przesiadła się do męża, wiec i jego ściągnęłam do lepszych warunków. Co się zawsze człowiek naprzesiada w tych tanich liniach... "Dzień świra". 

W Palmie otwarto do wysiadania tylko przednie drzwi, bo mieliśmy rękaw. Wyszliśmy z młodym, a M. musiał zaczekać, żeby po opróżnieniu samolotu spokojnie pójść na tył i wziąć z półki plecak (jest za gruby, żeby się przeciskać). Nie przychodził i nie przychodził, mnóstwo pasażerów wyszło, a on nie. Pocieszało mnie tylko, że jeszcze kilka osób czeka na swoich bliskich. Wreszcie go wypluło i rzekł, że nim przesiadł się do nas był świadkiem, jak siedząca na tyle samolotu Ukrainka zaczęła panikować, że jej dziecko się dusi. Obsługa powiadomiła Palmę i ratownicy wparowali do samolotu ratować dzieciaka. Któremu nic nie było, ale skoro procedura została uruchomiona, to. Kłębili się tam w kupie i nim skończyli, nikt z tyłu nie mógł się przecisnąć.

Potem M. miał zamieszanie z samochodem. Ogólnie, to odbiór i zdawanie aut obywa się na wielkim wielopoziomowym parkingu na przeciwko budynku lotniska. Znaleźliśmy Europcar, wszystko sporo, tylko okazało się, że małżonkowi coś się pomerdało i zabukował malutkie, trzydrzwiowe auteczko. Mi by to nie przeszkadzało, co prawda bardziej trzęsie na wybojach i H. jęczy, że mu niedobrze, ale i tak zawsze jęczy, więc w sumie... Przynajmniej wynajem jest tańszy. Rzecz w tym, że M. ma teraz takie gabaryty, że w małe auto nie wejdzie, a już na pewno by z niego szybko nie wyszedł, jakby co. Więc H., jeżdżący z tyłu, byłby w ogóle skazany. W związku z tym, ujrzawszy na umowie poglądowe zdjęcie auta, M. stwierdził, że absolutnie i dopłacił do większego. Musiał być w tym Drawsku naprawdę w złej formie, skoro od razu nie ogarnął, że czasy mikrosamochodzików, to już dla niego historia.

Wyjechaliśmy zatem z lotniska wszystkomającym fordem Kuga co było bardzo miłe i nie przypuszczałam, że auto tej marki w ogóle może być tak wygodne i z klasą. Wszystko się zmienia.

Popularne posty z tego bloga

Tak, to ja

Odcinanie

Toruń