Xenna nie negocjuje, Jodorowsky się nie myli, zbyt drogie prezenty to zło
Przyjechała V. z mężem, a razem z nimi znajomi z córką. Łącznie pięć osób wcisnęło się do najmniejszego z matkowych apartamentów (pokój z aneksem kuchennym i łazienka). Wesoło mieli. To bardzo pozytywni ludzie, czego dowodem jest, że autentycznie im się podobało.
Rzecz zaczęła się od tego, że
V. i M. (nie mogę do końca życia pisać o chłopie "mąż V.", jakby był
tylko dodatkiem; mam nadzieję, że się
Państwu nie pokręci z Mrówką) zaprzyjaźnili się z pewną panią prowadzącą w Kgu
butik. Pani zaprosiła ich na swoją pięćdziesiątkę. Najpierw tylko się obśmiali
z pomysłu, ale pani twardo nalegała, wysłała im imienne zaproszenia, każdemu
oddzielne i zaczęło robić się poważnie. Przemyśleli, stwierdzili, że no dobra,
jadą. Opowiedzieli o tym swoim bliskim znajomym, a ci podpięli się pod wyjazd i
już, cała piątka wylądowała mi za ścianą - jeszcze mieszkam w ap. matki.
Zaraz pierwszego wieczoru,
chociaż zjawili się późno i byłam już w szlafroku, wciągnęli mnie do siebie na
wiśniówkę. Wydzwoniłam Julię i siedziałyśmy u nich do pierwszej. To dziecko
spało, my gadaliśmy obok i wcale nie cicho... Ludzie nie do zdarcia.
Ci znajomi. On bez górnej jedynki,
ona cała w tatuażach i bez obu kciuków. Fantastycznie sobie radzi, nawiasem mówiąc,
musi żyć bez nich już długo. Tacy trochę sól ziemi; przy pożegnaniu V.
próbowała mi się jakby usprawiedliwiać z tej znajomości, ale to ucięłam. Bez
przesady przecież. Ma prawo przyjaźnić się z kim chce i nic mi do tego. Skoro
dobrze się bawią, wszystko jest OK.
V. i M. są szalenie
serdeczni. Dostajemy od nich z Julią mnóstwo rzeczy, co jest krępujące. Czy
ludzie nie mogą zostawiać po prostu pudełka czekoladek? Naprawdę starczy. Tym
razem zostawili mi w apartamencie bon podarunkowy na masaż gorącymi kamieniami.
I to u najlepszej (a co za tym idzie drogiej) masażystki w mieście (JuJing). Jęęk.
Naprawdę wolałabym nie. Ja latam na Malediwy, oni raz na kwartał pozwalają
sobie na Kołobrzeg. M. od M. i K. mówi: "Naucz się przyjmować!". Przyjmuję,
serdecznie dziękuję i tak dalej, przecież się nie krzywię, jak z reguły robi
moja matka. Ale tak naprawdę wolałabym nie czuć się zobowiązana.
M. od M. i K. zjawiła się
weekend później i też mnie obsypała prezentami. Ta to już w ogóle nie rozumiem
po co, skoro z trudem wiążą koniec z końcem. Ja nawet tych podarków przecież
nie doceniam, w sensie, jako rzeczy. Dała mi między innymi najnowszy samorozwojowy
bestseller. Takie mądrości dla..., a, już się nie będę wyrażać.
W każdym razie bardzo miło,
że była, choć krótko. Poszłyśmy we trzy do Corleone, gdzie odwaliłam taką
straszną wiochę, że następny raz wejdę tam pewnie dopiero latem licząc na to,
że w tłumie turystów i gdy będzie sezonowy personel, jakoś się przemknę incognito.
In banco ;-)
Z samego rana wypiłam xennę.
Nie chce znów wylądować w szpitalu, a niezależnie od tego, jak mało jem i jak
lekkostrawne pokarmy i że mnóstwo piję, kawałki kupy zalegają mi gdzieś
w zakamarach, coś tam uciskają i boli. Zatem czasem xenna. Tabletki w zasadzie
nie działają, ale napar z dwóch szmat zawsze
robi swoje. Wyliczyłam, że sprawa powinna rozwiązać się po południu, jeszcze w
czasie pracy, czyli w komfortowych warunkach - własne wc, Julia za ladą. A tu
nic. I nic.
Po sklepie poszłyśmy do
restauracji i nagle. A, wiecie Państwo, z xenną nie jest tak, że można
zaczekać, albo gdzieś przejść. Xenna nie negocjuje. Co więcej, nigdy nie jest
to jednorazowa akcja, tylko tak 3 - 4 pod rząd i dopiero potem trochę przerwa. A
ja w knajpie. Kolejki do toalety szczęśliwie nie było, ale... Jakby to... No nie usiądę przecież na desce w publicznym wc. A na narciarza, przy takim
rozrzucie, nie da się nie zanieczyścić okolicy. Bardzo. Posprzątać to trudno.
Bez środków, bez ścierki. Papier się skończył. Ledwo ogarnęłam kuwetę i wyszłam,
musiałam znów wracać. Obsługa trochę się podśmiewała, kiedy nie łudząc się, że
uzupełnili zapas, zgarnęłam im stertę serwetek ze służbowej lady, ale co. Porem
chciałam uregulować rachunek, żeby było z głowy, żeby M. nie przyszło o głowy
go płacić, ale w połowie płatności musiałam wszystko rzucić i znów biec do toalety. To tylko parę metrów, ale nie powiem, żebym tak całkiem zdążyła. I nawet
torebki nie miałam czasu powiesić na haczyk, tylko ciepnęłam ją na tę
podłogę... I portfel. I kartę.
Wiecie Państwo, mina obsługi,
kiedy wyłoniłam się z toalety już kolejny raz i z kamienną obojętnością
oznajmiłam, że teraz mogę dokończyć płatność...
;-)
Więc, ten, z kolejną wizytą w Corleone zaczekam do wakacji.
Zaraz po wyjeździe M. od M. i
K. przyjechała matka. Tylko raz poszłam do niej na wieczorną nasiadówkę, wymawiając
się pracą w Wieży. Nie znoszę spędzać z matką czasu, a fakt, chodzimy z Julią na
Wieżę codziennie po sklepie i a to malujemy, a to poprawiamy owo malowanie, a
to myjemy okna... Już wiem, że nie dam rady przeprowadzić się do świąt, ale
serio muszę do majówki, bo mieszkanie, w którym teraz urzęduję, będzie
wynajęte.
Matka przyprowadziła do
sklepu swoją najnowszą przyjaciółkę. Wyciągnęły krzesła i rozsiadły się na
środku. Kiedyś pierwsza pogoniłaby za takie zachowanie. Tekst matki: "No,
jak ja tu urzędowałam, to w tym sklepie nie było ani jednej nieautentycznej
rzeczy". Oczywiście nie jest to prawda, ale jak brzmi. I można podkreślić,
że haniebnie obniżyłam poziom. Albo narzeka na skąpstwo Skąpego, ale absolutnie
neguje, że ojciec był taki sam, a w zasadzie dziesięć razy gorszy.
E tam. W każdym razie ustalone zostało, że jutro matka i Skąpy jadą na dwa dni do Moszny, a następnie na dwa dni do Lądka. Ona oburzona, że na tak krótko (on płaci). No i że w Wielką Sobotę, mają rozjechać się każde w swoją stronę. Wymyśliła, że skoro tak, spędzi święta we Wrocławiu w mieszkaniu mojego małżonka. Sto pomysłów na minutę. W zasadzie nie wiem, czemu jej przeszkadza taki krótki pobyt. Tuż przed przyjazdem nad morze była w Jeleniej Górze u rodziny, ale tylko przez dwa dni (!), bo Skąpy znów umierał, więc pokłóceni, czy nie, pognała do niego do Gliwic. Posiedziała dwa dni i wróciła na ranczo. Ona nie potrafi normalnie. Zawsze ucieka i goni.
Spoko, pilnie oraz z wielkim poświęceniem zbieramy z Julią zdechłe pająki. Jeśli Jodorowsky się nie myli... W zasadzie nawet już jest lepiej, a wrzuciłam ich jej do torebki dopiero dwanaście (chcę tyle, ile ma lat, czyli 75).