Akt trzeci

 Przekazałam M. euro, bo zażyczył sobie tę walutę, nie złotówki i czekałam na termin u notariuszki. Tego dnia M. przyjechał do Kgu po mnie i H., który znów rzekł, że chce uczestniczyć. Tym razem nie mogłam już robić żadnych fidrygałek, gdzieś zajeżdżać po drodze. Szkoda trochę.

W Koszalinie byliśmy sporo przed czasem, ponieważ M. powiedział, że euro muszą być przez niego wpłacone na konto, a nigdzie w Drawsku, ani w Kgu nie mógł. Może to zrobić wyłącznie w Koszalinie w banku w galerii handlowej, a musi koniecznie, bo nie ma na koncie tyle, żeby bez tej wpłaty kupić mieszkanie. Coo? Nic nie powiedziałam, ale ciśnienie mi skoczyło bardzo. Że tak powiem, krew mnie zalała. Dałam mu tę kasę z wyprzedzeniem, czy naprawdę wszystko zawsze musi być robione na ostatni moment? On ma taką naturę i niech sobie ma, niech sobie żyje jak chce gdy jest sam, ale...

Stanęliśmy na parkingu przy tej galerii, M. i H. poszli, ja opłaciłam postój i zostałam w aucie. Czas mijał. Patrzyłam na zegarek, a tam 29 minut do spotkania u notariuszki, 21, 15, 12... Mało brakowało, żebym dostała globusa. Pocieszałam się, że H. poszedł z M. Gdyby coś było bardzo nie tak, zadzwoniłby do mnie. Bo gdyby M. poszedł sam, to przecież nie wiem. Zemdlał, zapomniał, poszedł gdzieś, tnie się w łazience? Zastosowałam też metodę na samouspokojenie polecaną przez panią od Wglądów. Akurat poprzedniego dnia słuchałam jej podcastu i dobrze, bo byłam w takim stanie, że nie dałabym rady sama czegoś skutecznego wymyślić, a tak miałam na szybko gotowca. No i mówiła, że to normalne, że teraz będzie wiele takich idiotycznych i pozornych kłód pod nogi i żeby mieć na to wylane, bo to jakby fikcja.

Takoż panowie przyszli kilka minut przed. Pełni wrażeń, coś mi opowiadali, ale, szczerze pisząc, nie byłam w stanie tego rejestrować.

Dotarliśmy pod biuro, gdzie przed budynkiem stała m.w. sześćdziesięcioletnia pani w typie polskiej biznesłoman (w mocno kabaretowej odsłonie). Przysadzista sylwetka, szalenie kanarkowy obcisły żakiet, pseudołoto wszędzie. Znaczy, gdyby to było złoto, to uszy by jej się urwały i chyba ogólnie upadłaby pod takim ciężarem, bo ten metal jest naprawdę ciężki. Podszedł do niej koleś po trzydziestce, na oko normalny, ładny nawet. Ja, przyjaźnie: "Dzień dobry! Czy to od państwa kupujemy mieszkanie?" Pani spojrzała na mnie z jawną wrogością, jakbym jej coś kradła plus jak na kupę, która jej się przyczepiła do obcasa i odparła: "Pewnie taaak".

Okeej, to już wszystko wiemy. Dialog zakończony.

Weszliśmy, nastąpiło kłębienie się przy zdejmowaniu kurtek, płaszczy, oddawanie sekretarce dowodów tożsamości. Pośredniczka już była. Zdziwiłam się, nie sądziłam, że ją tam zastanę, w końcu nie jest stroną. Usadziliśmy się w salce z dużym stołem. Zanim nadeszła notariuszka, panie prowadziły niezobowiązującą rozmowę, bo pośredniczka już przy czymś tamtej pomagała (szczegóły potem). 

Zjawiła się notariuszka z papierami i zaczęła czytać. Z aktu wynikło, że mieszkanie należy do tego młodego kolesia, ponieważ rodzice przekazali mi je jako darowiznę 14 lat temu i że ta biznesłoman jest jego matką oraz pełnomocniczką. Tak naprawdę, to wyglądało, że mieszkanie jest nadal rodziców, a koleś jest w tej sprawie tylko slupem, dlatego baba tam była.

Spoko, notariuszka czytała, czytała, aż doszła do kwoty i oto tadam, niespodzianka, 560. M., ja i pośredniczka chórkiem: "550", no i się zaczęło. Biznesłoman zaczęła przekonywać, że jakie 550? 560 i kropka. O niczym innym mowy nie było. Mnie zatkało. Zrobiło mi się źle i dziwnie, już drugi raz tego dnia. Miałam, rzecz jasna, wielką chęć wyjść trzaskając drzwiami na taką bezczelną wklejkę. "Wklejka", termin określający działanie takie, jak tej baby. Podjęta przez jedną ze stron umowy próba dokonania korzystnej dla siebie zmiany w dokumencie już w chwili podpisywania go. Ponieważ jednak obrażanie się byłoby głupie i zawsze się zdąży, tymczasem siedziałam bez ruchu. M. kręcił głową z półuśmiechem i też nic nie mówił, czekał. Wiadomo było, że baba kręci i tyle. Cały ciężar wzięła na siebie pośredniczka. Jest dla mnie tajemnicą, czemu, skoro to oni jej płacili. Żeby nie wyjść przede mną na oszustkę? Żebyśmy się nie wycofali? Ponieważ puściły jej nerwy?

- 550!

- 560. Jakie 550? O tym nie było mowy!

- Ależ pani Mariolu, przecież dzwoniłam i ustaliłyśmy!

- Ja nic nie ustalałam. Dzwoniła pani, ale nie było mowy o pieniądzach.

- Jak to nie było? Tylko o pieniądzach rozmawiałyśmy. O czym jeszcze miałyśmy rozmawiać?!

- 560. Ta umowa miała być podpisana w grudniu, ale nie została, ja poniosłam koszty. Zapłaciłam czynsz, zapłaciłam podatek i za ogrzewanie...

- Pani Mariolu, nie było umowy przedwstępnej, mieszkanie nie było zblokowane, mogła je pani sprzedać w międzyczasie komukolwiek, więc...

- Nie, no ja się nie godzę na żadne 550.

- Ale już się pani zgodziła, przecież to już było ustalone!

- Pani mi już drugi raz robi taki numer i dobrze pani wie, o czym mówię!

- ?? Nie mam pojęcia. Nigdy czegoś takiego nie było.

I tak trochę w kółko. W końcu włączył się ten syn, dotąd bierny:

- Mamo, możesz wyjść ze mną na chwilę?

Zaskoczył ją. Zawahała się.

- No mogę.

Wyszli do sekretariatu. Pośredniczka rzuciła się wyjaśniać mi, że naprawdę... Cała w środku wibrowałam, ale po co podkręcać atmosferę. Położyłam jej rękę na ramieniu i powiedziałam, że wiem, spokojnie, to po prostu jest taka osoba, przecież widać. Po czym zajęłam się komplementowaniem urody pani notariusz, bo zasługiwała. I tak sobie siedzieliśmy. Notariuszka robiła miny do nas, w sensie, że ale wiocha i w ogóle, my do niej i czekaliśmy. Wrócili. Nim siedli, syn, kończąc rozmowę:

- Ja ci dołożę te dziesięć tysięcy.

Pani Mariola z fochem:

- To ja chyba pójdę coś zjeść! Pójdę na obiad zaraz!

Jakby robiła nam wszystkim łaskę swoją obecnością. Wyjęła telefon, zaczęła klikać (a co litera, to dźwięk), gdzieś dzwoniła, gadała sobie, ogólnie pokazywała, że ma w dupie. Taka mega klasa, taki poziom, że łał.

Notariuszka z udaną obojętnością upewniła się, że ma zmienić na 550 i przeszła do dalszych punktów umowy.

Żebyśmy mogli wyjść, przelew musiał dotrzeć na konto kolesia. To nie jak między mną, a dziewczynami, że powiedziałam, że jeśli kasy nie będzie powiedzmy do poniedziałku, zadzwonię zapytać, co tam jak tam. Tu nie tylko transakcja musiała być zrobiona natychmiast, ale jeszcze kasa musiała dotrzeć do odbiorcy. Miał konto w innym banku, ale jest taki sposób przelewania, zapomniałam nazwy, że wszystko dzieje się w 15 minut. No to czekaliśmy. Byłoby szybciej, gdyby M. nie próbował zapłacić telefonem. Rzecz w jego stylu, miałby anegdotę, opowiadałby znajomym, jak przelał pół miliona komórką. Cały M. Nie udało się i musiał jednak wyjąć z torby laptop. Oldskulowo.

Pośredniczka wręczyła kolesiowi i mi torebki z upominkami od firmy, w sumie miły gest. Sprzedający odjechali w siną dal, a my do Kgu, ponieważ pośredniczka chciała od razu zrobić przekazanie lokalu. M. refleksyjnie: "No tak. Kupiłem kota w worku. Warto by zobaczyć", bo przecież faktycznie nie widział tego mieszkania, tylko prezentację.

Kiedy pani skończyła spisywać liczniki i tak dalej, rzekłam, że musi iść ze mną do sklepu, ponieważ przy poprzedniej bytności coś tam zostawiła. Zdziwiła się, ale grzecznie poszła. Powiedziałam, żeby wybrała którąś z lamp solnych i dołożyłam spektrolit, który bardzo jej się podobał, kiedy go oglądała jesienią, ale był dla niej za drogi.

Te lampy, to jest ogólnie świetny pomysł na prezent, proszę Państwa. Szczerze polecam, gdyby ktoś nie miał pomysłu. Każdy, komu podarowałam lampę solną (z soli kłodawskiej lub himalajskiej, tej pomarańczowej, dużo ładniejszej, niż wielicka, szara), autentycznie się ucieszył i w ogóle. I nie jest to durnostojka, tylko się przydaje. A jeszcze kiedy się opowie o jonizowaniu ujemnym, o antyalergicznym działaniu...

Trochę gadałyśmy, bo już było można na luzie i usłyszałam takie: "Ja tam chwilę zostałam, kiedy państwo wyszli i rozmawiałam z panią notariusz. Powiedziała, że całe szczęście, że na takich spokojnych ludzi trafiło. I że to było tak, że pani Mariola, zaraz jak wszyscy weszliście i wieszaliście płaszcze, podeszła do niej i kazała szybko zmienić na 560. A jak tak jechałam, to myślałam, o co jej chodziło z tym, że już była taka sprawa i chyba wiem. Rok temu sprzedawałam jej tu w Kołobrzegu lokal użytkowy. Ona chciała za niego bardzo dużo. Nikt się nie zgłaszał, aż w końcu trafił się klient, który zaproponował dużo niższą kwotę. I ona się na nią zgodziła i jeszcze strasznie parła, żeby to było koniecznie w starym roku, więc pamiętam, że dosłownie w sylwestra była podpisywana umowa. Ale ona sama przystała na tę kwotę! To dlaczego teraz powiedziała, że to moja wina? Ja już chyba nie chcę więcej prowadzić jej spraw. Prowizja prowizją, ale to jest nie na moje nerwy...".

Setnie jej podziękowałam, wyściskałyśmy się, przytuliłyśmy serdecznie na koniec. Złota dziewczyna. Jeszcze w tym wszystkim musiałam jej przecież, przed spotkaniem u notariusza, powytłumaczać moją sytuację osobistą, bo bywała w sklepie, złożyło się, że poznała Julię, a tu w Koszalinie M. jako strona umowy. Żeby w szoku nie była, albo nie chlapnęła czegoś i afera. Udźwignęła wszystko, dała radę, bardzo mi pomogła i naprawdę nie wiem właściwie, dlaczego. Mam szczecie do kobiet :-)

Oraz oto mam swoje mieszkanie. Malutkie, do remontu (który właśnie trwa), własne. Koniec przeprowadzek, koniec mieszkania na matcznej łasce. Trochę łał!

Popularne posty z tego bloga

Tak, to ja

Odcinanie

Toruń