Akt drugi
Co do ceny kołobrzeskiego mieszkania, to pomału, stopniowo, zeszła do 550, ale przeżyłam też stres, gdy pewnego dnia wpadłam w drzwiach budynku na pośredniczkę. Właśnie była umówiona na pokazywanie. Kysz, kysz.
Przyszła potem do sklepu i zaraz po jej minie widać było, że niepotrzebnie się dla tych ludzi tłukła z Koszalina, ot, oglądacze. Mówiła, że główny niuans jest taki, że tubylcy nie są zainteresowani czymś tak drogim. Jeśli już, kupiliby sobie za tyle pieniędzy więcej metrów gdzieś dalej od morza. Po co zaraz w dzielnicy turystycznej i to w epicentrum. Ludzie z zewnątrz mają natomiast podejście - kupić i nie inwestować. Wziąć takie, które od razu można wynajmować, czy tam zamknąć i przyjeżdżać gdy ma się ochotę, ale bez zmieniania czegokolwiek, napraw, adaptacji. Doskonale ich rozumiem, robić remont nie będąc na miejscu, nie stercząc nad mirkami, nie kontrolując wszystkiego - porażka. A to mieszkanko od lat było tylko eksploatowane. Na pierwszy rzut oka OK, ale drzwi na jednym zawiasie, listwa odpada i tak dalej. Mi to nie przeszkadza, bo i tak zamierzam wszystko zmienić, no ale ja jestem na miejscu.
Może przy okazji napiszę,
dlaczego uparłam się na akurat ten budynek i to koniecznie jego wyższą część.
Bo w nim pracuję, więc mogę wyjść z domu "za dwie". Nie tracę czasu,
nie jadę niczym, nie marznę. Mogę wpaść w trakcie dnia pracy, jeśli mam
potrzebę, typu, że czegoś zapomniałam, coś się zdarzyło lub żeby pogłaskać psa.
W podziemiu mam garaż, który jest też moją piwnicą. No i w tej wyższej części
jest winda. Co prawda z wysokiego parteru, nie z piwnicy, jak miałam we Wro,
ale zawsze. Serdecznie dość mam obecnego tachania zakupów (z garażu, przez
podwórko, na trzecie piętro). I można zimą zejść do auta bez wychodzenia
na dwór, z kurtką pod pachą.
Toruńska znajoma Kor
załatwiła wszystko w rekordowym tempie, nawet szybsze uzyskanie numeru księgi
wieczystej popchnęła. Co prawda pośredniczka zadzwoniła z info, że państwo
podwyższyli cenę o 10, ale postanowiłam na razie nie zawracać sobie tym głowy, żeby mi nie wybuchła i w styczniu pojechałam do Koszalina sprzedawać.
Trochę była akcja. Notariusza umawiała Korsiostra. Miała pełnomocnictwo od Kor, jak ja od M., a i ona z mężem i ja mieszkamy w zachodniopomorskim, więc umówiłyśmy się na podpisywanie w Koszalinie. Zadzwoniła i powiedziała, że spotykamy się u jej ulubionego notariusza o 12.30. OK.
H. chciał uczestniczyć, bo, jak stwierdził, to dość historyczny moment, a poza tym nigdy nie był u notariusza i chce zobaczyć, jak to jest. W porządku.
Postanowiłam wykorzystać dzień na max i wstawszy wcześniutko, zabrałam nas do
Grzybnicy, bo prawie po drodze. Świetnie było, jak zawsze, sława Drzewa
rośnie, ludzie tam robią takie rytuały, że łał, stoi spory szałas, naprawdę jest
mocno. Już wsiadaliśmy do auta, żeby jechać do Koszalina, była godzina 11.20, do notariusza 20
minut wg gps, więc wszystko w porządku, zapas czasu, luz. Akurat żeby spokojnie znaleźć parking,
opłacić, dotrzeć i jeszcze się ponudzić w poczekalni. Zadzwoniła
Korsiostra:
- Hej, Mig, gdzie ty jesteś?
- No... w lesie (bo co jej
będę mówiła).
- Mhm, fajnie. To my tu
sami z sobą ten akt podpiszemy.
- Ale, yy, Korsiostro,
jesteśmy umówieni za ponad godzinę.
- Nie, Mig, na 11.30!
- Niemożliwe. Mam kartkę.
Zapisałam sobie. 12.30, przysięgam.
- Mig! 11.30!
- Susmaria. Dobra,
przetrzymaj tam tego notariusza, zaraz będę!
Jak ja jechałam... Młody
tylko taktownie zauważył: "Hm, nie wiedziałem, że leśną drogą można jechać
tak szybko". Wyjechałam na asfalt, jakieś tiry, zakręty. Znów telefon od
Korsiostry: "Khy, Mig, spokojnie, to faktycznie 12.30. bo mi się pomyliło
bo...".
Rety, jak mnie momentalnie
rozbolała głowa. Migrenowo. Nic nie pomagało. Ta mnie tam na miejscu próbowała przepraszać. Zbyłam ją, że nic się nie stało, spoko, jesteśmy wszyscy na czas i jest OK. Bo po co psuć atmosferę. Ale tak naprawdę byłam mega
poirytowana, zła na nią, wiadomo.
Notariusz strasznie drobiazgowy. Mędzidło takie. Widać są osoby, u których budzi tym zaufanie.
Po akcie zrobiliśmy z młodym nalot na pizzerię i Decathlon (w Kgu nadal nie ma owego, jakże potrzebnego, sklepu). W sumie dobry dzień, tylko ten koszmarny ból głowy...
Tymczasem mam wrażenie, że M.
miał trochę nadzieję, że na którymś etapie cała sprawa się rypnie. Kwota, którą
mógł przeznaczyć na zakup Kołobrzegu, się zmniejszała i ostatecznie zeszła do
80. Stwierdził, że 100 może wziąć od swojej matki a conto spadku, ale 100
jeszcze brakuje. Rozumieją to Państwo? Od wieloletniego gadania, że mam tylko znaleźć, a on kupi, doszedł do 80. Gdybym była kimś innym, zrezygnowałabym pewnie na tym etapie z całej sprawy. Albo ze trzy razy już wcześniej, kiedy etapami docierało do mnie, jak kręci. Ale jestem sobą.
Zadzwoniłam do Kor i jej
opowiedziałam, jak jest, a ona rzekła, że w takim razie zlikwiduje lokatę,
którą ma w euro. Z powrotem chce tyle samo euro, ile dała, bez procentów, w
ratach. Możliwie szybko, ale też bez spiny, jak się uzbiera.
Zadzwoniłam do pośredniczki,
że wszystko dopięte, tylko co z właścicielami - zeszli ponownie na 550, czy
nie? Trzeba było jeszcze parę dni poczekać, nim dojrzeli. Pośredniczka z nimi
rozmawiała i w końcu odpuścili.
W sumie trochę zwariowane to było, niech Państwo zobaczą: Dziewczynie, która wszystko za mnie załatwiła w Toruniu, płaciła Kor. Ja jej wysłałam list z podziękowaniem oraz upominki, ale to tylko jakby napiwek, a nie. Pośredniczka z kolei procenty od sprzedaży brała od właścicieli. Właściwie powinna więc walczyć wyłącznie o ich interesy, bo wyższa kwota za mieszkanie, to wyższa i jej prowizja. Tymczasem starała się dla mnie bardzo, od początku do końca.
Nie bardzo wiem czemu tak było, ale ogromnie się cieszę.