Wstęp do Gozo
W związku ze Świętem Zmarłych H. miał długi weekend (sobota - wtorek), więc postanowiłam gdzieś nas wyjechać.
Priorytetem było, żeby na sześć dni, a nie standardowe siedem, żeby był nieobecny przed świętem, ale wrócił do szkoły wraz ze wszystkimi - jeszcze nie do końca mam wysondowane reakcje jego wychowawczyni i nie chcę przegiąć.
Wygląda na to, że baba ma zoom na wagary i usprawiedliwianie przez rodziców dzieciaków, które tym zgrzeszyły. Np. z góry zapowiedziała, że jeśli rodzic napisze usprawiedliwienie nieobecności po czasie, to go nie uzna. Oznajmiła też, że uznaje usprawiedliwianie z powodu choroby pod warunkiem, że ta trwa do tygodnia. Nie wiem co, jeśli uczeń jest chory dłużej. Przychodzi o północy do jego domu i dusi całą rodzinę, czy jak?
W każdym razie doszłam do wniosku, że możemy zaryzykować zerwanie się z lekcji powiedzmy z trzech dni przed długim weekendem, że niby wcześniej pojechał, ale lepiej, żeby po święcie stawił się wraz ze wszystkimi. Bardzo mi to zawęziło oferty. W końcu wykupiłam Majorkę, ale żałowałam, bo dopiero po wpłaceniu zaliczki przysłano mi rozpiskę, z której wynikło, że mamy przesiadkę we Frankfurcie, czy gdzie tam. Głupio. Taki krótki wyjazd i tak blisko, a perturbacje, nerwy po drodze. Na szczęście po jakimś czasie dostałam kolejne info, że lot we wtorek nie odbędzie się, mielibyśmy wracać w środę, w związku z czym biuro podróży dopłaci za nasz dodatkowy nocleg, ale musimy wyrazić zgodę na przedłużenie pobytu. A jeśli nie, to zwrot kosztów. Radośnie się nie zgodziłam, bo widmo przesiadki psuło mi radość z wyjazdu. Jakbym jeszcze leciała na dwa tygodnie gdzieś na Malediwy, to rozumiem, ale tak? Oddali mi kasę i wykupiłam za nią wyjazd z Wrocławia na Gozo.
Nawiasem mówiąc, tuż przed
świętami szkoła młodego ustanowiła dzień zaduszny wolnym. Topsz.
We wtorek, 25.10 po lekcjach
pojechaliśmy do Wro. Niefajnie było, bo deszcz lub podeszczowe blotko na
jezdni. To drugie nawet gorsze gdy moc tirów. Za szybko jechałam, w związku z czym
przed Wro musiałam zjechać z autostrady w poszukiwaniu stacji benzynowej. Żadna
oszczędność, muszę to sobie wreszcie wbić do głowy.
Mieszkanie M. pomału obraca
się w ruinę. Mieszkają tam z Wuwu i żaden nie dba o najbardziej podstawowe sprawy. Przewróciło się, niech leży. Nie
tylko nie popchnęli ani o milimetr kwestii urządzania lokum, ale co zepsuło się
po mojej wyprowadzce, na wieki zostaje zepsute. Przykre. Bardzo. Kochałam
to miejsce. Każdy kąt, który mimo
wielkiego oporu (biernego lub czynnego) ze strony małżonka udawało mi się
urządzić, dopieszczałam z estymą. Ręcznie malowane umywalki sprowadzane z Meksyku, zabytkowy kilim z
Ukrainy (po prababci Kor), na zamówienie i po
znajomości wykonane witrażowe lampy z karneolu, podłogi z palisandru i
tak dalej. A teraz.
Z drugiej strony, zderzenie z
tym za każdym razem umacnia moje przekonanie, że dobrze zrobiłam, zostawiając wszystko.
Ile czasu można bić głową w mur, po co. Więc może dobrze, że M. przyszedł wtedy
z nożem. Nie doznawszy takiego wstrząsu nie zdecydowałabym się.
Rety, czy mogłabym skupić się
wreszcie na głównym wątku i opowiedzieć Państwu o wyprawie?
To w następnym.