Chore przeprowadzki

 Odkąd przeprowadziłam się do Kgu, na każdy sezon (maj - wrzesień) muszę przenosić się z mieszkania nad sklepem, do mieszkania w porcie. Wszystko tu należy do matki, i sklep i trzy apartamenty i garaż, nie mam zatem prawa się sprzeciwiać. Na początku upierała się, że nie chce ode mnie ani grosza za użytkowanie. Po podwyżce, którą sama mi dała jak raz przed pandemią, zażądała zwrotu kosztów (czynsz, woda, ogrzewanie, prąd, internet, opłata garażowa). Śmiesznie tak, jedną ręką daje, drugą zabiera, ale nie czepiam się, bo gdybym chciała coś wynająć, płaciłabym jeszcze dodatkowo 2 tysiące odstępnego (tyle płacą MiK, tyle płaci Julia) i nie miałabym szans na mieszkanie w dzielnicy sanatoryjnej. Tu 2 tys. plus opłaty można by wynegocjować poza sezonem, w sezonie mooże na 7 tys./mc ktoś by się zgodził. Bez sensu. Lepiej znosić już te cholerne przeprowadzki. Acz okropnie drenują mnie od każdej strony. Fizycznie i emocjonalnie. Matka nie widzi problemu. Cóż to jest się przenieść. Tyle, że ja nie żyję na jednej walizce, mam tu wszystko. Ciuchy, książki, zapasy jedzenia. Od rana do wieczora pracuję, więc za każdym razem przeprowadzka zajmuje mi tydzień, bo jeszcze przecież sprzątanie po sobie na błysk. Bardzo, bardzo męczące. Pakowanie, znoszenie po schodach, ładowanie do auta, wyładowywanie, wnoszenie po schodach, rozpakowywanie. I tak w koło Macieju co wiosnę i jesień.

Oboje z H. bardzo nie lubimy mieszkać w porcie. Dalej od sklepu, nie ma netu (nawet telefonowy działa tylko na balkonie), dzień i noc hałas od ulicy. I wystrój. Matkowe antyki. Ciemne, ciężkie, zawalające mebliska, o które nabiajamy sobie siniaki i guzy. Za wielkie do malutkiego mieszkanka, ale święte, nie ma dyskusji i nikt obcy przez wiele lat nie był godzien. Dlatego te przenosiny. Kiedyś, na początku, matka wynajmowała to lokum, ale nie kontrolowała, co się dzieje. Podpisała umowę z agencją, dała klucze i siedziała na wsi. Mieszkanie bardzo rzadko było wynajmowane, a potem okazało się, że ktoś w nim robił imprezy i tak dalej.

W zasadzie prawie wszyscy starzy wynajmowacze, nie mówiąc o nowych, dzwonią już do mnie. Jestem na miejscu, kontroluję sprawy, trzymam rękę na pulsie. Trafili się jednak folksdojcze, którzy jakoś nie mieli mojego numeru i ups. Zaraz po powrocie H. przenieśliśmy się nad sklep, do swojego ulubionego mieszkania (są tu dwa, to drugie jest mniejsze) a po trzech tygodniach, na ostatni tydzień września, musieliśmy wrócić do portu, bo. Wystarczyłoby, żeby matka zaproponowała "Niemcom" przyjazd dwa dni później i moglibyśmy się nie przenosić. Ale po co. Do ostatniej chwili miałam nadzieję, że znów wyskoczy jakaś pseudo pandemia i nie przyjadą, ale nic z tego (teraz jest nowa narracja, teraz mamy kryzys).

Takoż trzeba było się wynieść i znów westchnąć na odległość od sklepu i garażu, na brak netu, na hałas z ulicy i przytłaczający wystrój. Powtarzałam młodemu, że to tylko tydzień, że spokojnie i wydawało mi się, że znoszę rzecz wprost stoicko.

Dokładnie z rozpoczęciem przenosin do portu zaczęłam mieć obstrukcję, czego normalnie nie miewam. Jeśli już, to w nowym miejscu gdy inne bakterie i woda, a tak w domu? Wzięłam xennę, przeszło i znowu, nie wyregulowało się. Jednocześnie zaczął się ból w dwóch miejscach po prawej stronie brzucha. Jeden ostrzejszy, drugi tępy, oba beznadziejne. Najpierw trochę bolało, potem bardziej, wreszcie nieznośnie. Najgorzej było nocami, prawie nie spałam. Próbowałam zapisać się do jednej i drugiej ginekolożki (oczywiście prywatnie), że może to jajnik, najbliższy termin za trzy i pół tygodnia. Na usg, jeden termin za trzy tygodnie, drugi "tylko" za dwa, ale w Świdwinie. Zapisałam się na oba, ale nie doczekałam.

W czwartek przed wyjazdem pani Uli byłyśmy u niej na pożegnalnej kolacji. Bardzo źle się czułam i zaczęłam mieć gorączkę. Nie jakąś ogromną, ale jak na mnie to i tak dziwne, bo bardzo, ale bardzo rzadko miewam podwyższoną temperaturę. Przy koronach trochę miałam, tak przez dzień. Zostawiłam Julię na placu boju i pojechałam do domu, gdzie zaczęłam zwijać się z bólu i słabnąć. Pomyślałam, że może wyrostek, a z tym nie ma żartów, ani żadnego czekania i zadzwoniłam po karetkę. Oraz po Julię, żeby ktoś dorosły był domu gdy ratownicy przyjadą, nie sam H.

Przede wszystkim zrobili mi test na covid, bo przecież teraz nawet złamanie nogi może być jego objawem, a następnie wzięli do szpitala na ginekologię. Tam, wiadomo, "sobie pani pójdzie piętro niżej/stanie tam/przejdzie ten kawałek/przesiądzie się na krzesło", a ja ledwo żyłam. I dużo czekania. Nie interesowało ich, że dosłownie tego dnia robiłam rozległa badania krwi, zrobili sobie własne. I moczu. Nic nich nie wynikło. Zresztą z tych porannych też, mam świetne wyniki. Zbadali mnie ginekologicznie z usg wewnętrznym. Nic. Po jajeczkowaniu (na początku myślałam, że może ten ból jest z jajeczkowania, bo podobny, ale potem owulacja minęła, a on nie), wszystko czysto. Odesłali mnie na chirurgię, gdzie miałam usg brzucha i walenie w plecy pod kątem wyrostka. Też nic. I palec w tyłek mi pan włożył, że może to kupa. Nic nie wymyślił i odesłał mnie na ginekologię, gdzie wzruszyli ramionami, że ureguluj sobie kobieto sprawy z wypróżnianiem i zrób może kolonoskopię, bo już taki wiek. Dali zastrzyki z nospy oraz ketonalu i wypisali do domu. Faktem jest, że w międzyczasie poczułam się lepiej i gorączka zeszła, chyba z wrażenia.

Ogólnie szpital się przydał o tyle, bo zrobili mi usg, na które normalnym trybem nie mogłam się dobić i które wykluczyło wyrostek. A skoro nie wyrostek, jest czas, nie mam tykającej bomby.

Tak sama w sobie głęboko, mam przekonanie, że wszystko jest w porządku, tylko mój organizm o tym nie wie. Że problem jest ściśle związany z koniecznością tamtego nadprogramowego wyniesienia się do portu i tyle. No ale nie zmienia to faktu, że działam medycznie, bo pewnie głupotą byłoby tego zaniechać. Usg w Świdwinie odwołałam, bo cała wyprawa, ale wczoraj poszłam w Kgu na to, na które zapisałam się na początku. Nic nie wykazało, kompletnie. Pani rozłożyła ręce. Pod koniec m-ca mam kolonoskopię - wszystko robię prywatnie, ale w tym mieście naprawdę długo się czeka. Jeśli też nic nie wykaże, to pewnie odpuszczę. Acz raczej obstawiam, że znajdą jakiś mini polip, który u normalnych ludzi niczego nie robi i od razu mi go wyszczypną.  

Tymczasem, w desperacji, poprosiłam o pomoc I., zaprzyjaźnioną bioenergoterapeutkę, o której już było.

Popularne posty z tego bloga

Tak, to ja

Odcinanie

Toruń