Falka

 W zasadzie przez całe dorosłe życie chciałam mieć psa. M. się nie zgadzał, ponieważ ma psy w pogardzie, mówi, że to niewolnicy bez godności. Szanuje koty i kiedy mówiłam, że chciałabym psa, on odpowiadał: "Weźmy kota". Na koty mam wielką alergię oraz uważam, że są wredne, złośliwe, egoistyczne, perfidne, fałszywe i zwyczajnie durne. Ale to do przejścia, bo mogłabym mrówczego kota zwyczajnie ignorować, najgorsza alergia. Więc nie było psa. Odkąd jako tako poukładałam sobie życie nad morzem, temat brzęczał mi znowu, tyle, że problemem jest moja matka. Raz, że mieszkania są jej, więc ewentualne zniszczenia... Dwa, że pies musiałby być ze mną w sklepie, bo siedzę tu od rana do wieczora codziennie, a H. ma szkołę i korepetycje, więc zwierzak w samotności byłby nieszczęśliwy i padłoby mu na głowę. Czyli kategorycznie by się sprzeciwiła.

Ale ciągle chciałam.

Już nawet imię z H. wybraliśmy - Falka. Taka mała fala, bo tu morze, uzdrowisko, więc żeby na temat i dobre dla małej suczki. 

W końcu uznałam, że może pięćdziesiątka będzie dobrym kopem motywacyjnym. W sumie idealny moment. Młody odchowany, nie wymaga wielkiego zajmowania się, obrabiania, a ja jeszcze nigdzie się nie wybieram, jestem sprawna i raczej planuję psa przeżyć. Trudno czekać, aż matka przeprowadzi się do Skąpego lub gdzie indziej. Równie dobrze może być z tym, jak z moimi teściami, którzy obiecywali sobie różne rzeczy, typu dalekie wojaże, "kiedy babcia umrze", bo nie tolerowała ich wyjazdów. Gdy w końcu powiększyła grono aniołków, oboje byli w takim wieku i formie, że z wyjazdów nici.

Chciałam shih tzu miniaturkę. Czarną dziewczynkę. Dokładnie. Wielokolorowe zwierzęta mi się nie podobają z zasady, a czarny kolor jest super. Pies musiałby być mały, bo mam małe mieszkanie, mały sklep i żeby się klientki nie bały. Dziewczynka, żeby była mniej terytorialna - znów klientki. Shih tzu, bo są towarzyskie, łagodne, stosunkowo łatwe do prowadzenia i maja sierść tak miękką, że mówi się na nią "włosy". I nie zmieniają jej na zimową i letnią. I nie alergizują, przynajmniej podobno.  

 Przeprowadziłam research i okazało się, że jest trochę hm. 7 tysięcy. Nie, że nie do uzbierania, ale to jakoś jakby niemoralne. Stwierdziłam, że w sumie nie jestem na tyle snobką, żeby zależało mi na rasowym psie i poprosiłam Kor, wielką psiarę, o pomoc w znalezieniu szczeniaka ze schroniska. Małego długowłosego kundelka płci żeńskiej i tyle. Znów okazało się, że to wcale nie łatwe. Plus historia znajomej, której wepchnięto w psim bidulu zwierzaka, który miał być mały, a teraz waży kilkadziesiąt kilo i jest problem.

I właśnie wtedy przyszli do sklepu przemili państwo z Bydgoszczy z dwoma kochanymi suczkami shih tzu, w tym jedną czarną. Aż mi macica podskoczyła. Państwo rzekli, że spoko, dadzą namiary na hodowlę i żebym nie dała się wkręcić w cenę powyżej dwóch i pół, trzech tysięcy, bo to naciągactwo. Udzielili mi mnóstwa praktycznych rad i ogólnie super.

Następnego dnia zadzwoniłam pod wskazany numer i rozmowa wyglądała tak:

Pani: No mam akurat. Czarna dziewczynka, siedem tygodni, więc już można brać. Tylko to będzie... tysiąc osiemset złotych.

Ja: Hyyy...

Pani dumnie: No tak! 

Ja: ...

Pani: To jak się pani ewentualnie zdecyduje...

Ja, wreszcie odetkana: Ja jestem zdecydowana! Natychmiast!

Umówiłyśmy się na po weekendzie, żebym zdążyła kupić podstawowe psie akcesoria. Pani wysłała kilka zdjęć, po obejrzeniu których już w ogóle nie mogłam się doczekać Falki i 20 lipca pojechałyśmy. Może nie o świcie, bo o tej porze roku tu są prawie białe noce, ale prawie, ponieważ chciałam wreszcie pokazać Julii Grzybnicę. Wysyłam tam klientów, już ze wszystkimi tam byłam, nawet z przemiłymi państwem ze Zgorzelca (misa) oraz z panią Ulą, a Julia nie widziała. Wielki wstyd i bez sensu, szczególnie, że w gronie znajomych ciągle ten temat powraca.

- Co dasz Drzewu?

- Cytryn.

- Kasa? Tylko?

- Wszystko inne mam.

Dotarłyśmy do wioseczki 40 km na południe od Słupska, zadupie na końcu świata, bardzo ładnie. Pani ma gospodarstwo (nabyłam 50 jaj). W psim pokoju powiedzmy niekoniecznie czysto, ale kobieta w miarę konkretna, a ja byłam nastawiona na "tak" od początku, więc bez komplikacji. Falizna malizna - był jeszcze jej brat i ewidentnie zżerał większe porcje, taki wypasiony byczek, ona przy nim drobna. Dostałam rodowód, książeczkę zdrowia (były dwa odrobaczania, jedno szczepienie i chip) i karmę na trzy tygodnie. W drodze powrotnej dużo jojczenia, rzyganie na koszalińskich rondach i próba włażenia pod fotel, poza tym w porządku.

Dosłownie w kilka dni nauczyła się załatwiać potrzeby fizjologiczne na podkłady chłonne, natomiast siusianiowe tacki póki co nie sprawdziły się wcale, ponieważ uznaje je za legowiska. Kładę podkłady bezpośrednio na podłodze i już. Niestety, namiętnie zżera swoje kupy, co doprowadza mnie do szału. Weterynarka rzekła, że to typowe gdy pies ma za mało witamin i dała tabletki, które Falka codziennie zjada, ale na razie nie zmieniło to jej koprofagowych upodobań.

Była też jazda z odrobaczaniem. Dałam jej tabletkę, ale tak w sumie pro forma, nie spodziewałam się, że coś wylezie. Po prostu przez pierwsze półrocze trzeba dawać co miesiąc i już. Wieczorem na podłodze leżała rozerwana recepturka. Wzięłam w palce, żeby wyrzucić i natychmiast upuściłam z wrzaskiem, albowiem była to glista. Hiperwentylując rzuciłam się do kranu i kompulsywnie szorowałam ręce pojękując, a dzielna Julia zajęła się sprawą. Sądziłam, że jeśli w ogóle coś z psa wylezie, to z kupą, a nie! Dopiero Kor uświadomiła mi, że glisty są samobieżne.

Do rana udało mi się wmówić sobie, że to na pewno była ta jedyna, albo w ogóle miałam zwidy, ale rano na podkładzie znalazłam falkowe kupy z wieloooma mniejszymi glistami. I potem jeszcze, bo tabletka działa przez dobę. Masakryczne.

Jakiś tydzień później psina rano źle się czuła, nie chciała jeść, ani pić, była niemrawa, po czym zwymiotowała takim dziwnym flegmistym glutem z białym, miękkim zwijem. Może to był tasiemiec, naprawdę nie wiem. Przeraża mnie to okropnie. Ja i robactwo, w ogóle!

Rzecz jasna, zaraz po akcji z recepturką pobiegłam do lekarza po receptę na tabletki na glistę u ludzi (leki na owsiki są bez recepty, ale na to nie), ale nic ze mnie nie wyszło. Trochę surrealistycznie było, bo wypróżniałam się na wc papier i rozgrzebywałam kupę patyczkiem do uszu, ale wolałam mieć pewność 100% (gdyby coś, trzeba wziąć drugą tabletkę).

Miesiąc minął i dostała kolejną tabletkę - wszystko OK, mimo, że trochę pozwalam jej już węszyć na dworze, czyli tamten syf przywiozła z rodzinnego domu.

Jest prześliczna i ludzie ją uwielbiają. Już trochę urosła i bardziej przypomina żywe stworzenie, ale na początku często pytali, czy to jest zabawka na baterie, albo czy to maskotka (gdy spała). Wdzięcznie i namiętnie oddaje pieszczoty. Nie jest jak kot, że pieść mnie, a ja ci na to pozwolę, tylko liże, całuje etc. Zaciekle walczy z miotłą i mopem gdy są w ruchu, robota podłogowego trochę się obawia, nienawidzi jazdy autem, kocha dzieci i ogólnie ma bardzo przyjacielską naturę, acz potrafi naszczekać na psy. Tępię to szczekanie oraz jojczenie bez sensu, nie lubię, a poza tym w sklepie musi być grzeczna. Niby wie, że nie wolno jej wychodzić za próg, ale wystarczy, że ktoś na nią cmoknie z korytarza, albo wyjdzie ze sklepu klient, który się z nią bawił - leci za nim. I potem dostaje klapsy, no bo co.

Irytuje mnie gdy ludzie mówią do niej: "Idź do mamusi" i takie tam, no, mówią o mnie, jako o jej mamie. Że co? Na głowę padło? A to jest powszechne. Nie jestem matką psa, jestem matką H., psa kupiłam. Bardzo drażni mnie też przekonanie, że skoro mam psa, będę przelewać na niego uczucia. Bo syn już mnie nie potrzebuje, więc teraz cała miłość w pieseczka. Doprawdy. Z całym szacunkiem, ale nie jestem aż tak porąbana. To jest pies, nie człowiek, haloo. A z H. mam fantastyczną relację i nadzieję, że jeszcze kilka lat tego przed nami. 

Jeżeli ktoś ma sprawdzone metody na psią koprofagię, to bardzo proszę o mail (szyfkarta@gmail.com), ponieważ zdecydowanie mniej lubię Falkę, od kiedy przyłapałam ją na wiadomym procederze i zrozumiałam, że te jej wszystkie wcześniej dziwnie rozgrzebane kupy były takie, bo. Miałam nadzieję, że witaminy pomogą, ale kiszka, więc teraz jest trochę słabo. Niechętnie biorę ją na ręce, brzydzi mnie, gdy próbuje lizać i tak dalej. Glisty nie były jej winą, spoko, ale to... Ludzie, którzy wyprowadzają psy na dwór, mają o tyle prościej, że patrzą pilnie, co zwierzak robi i zaraz po mogą go odciągnąć. Falka załatwia się na matę, czasem robi dwie, trzy kupy w nocy. Bez przesady, żebym latała z nią tak na spacery. Kor radziła dawać jej dużo żarcia wieczorem, żeby jadła karmę, nie odchody, ale to nie zadziałało, przytyła tylko.

Popularne posty z tego bloga

Tak, to ja

Odcinanie

Toruń