Wagary Izerskie
Długo nie wytrzymałam. W czwartek po egzaminie ósmoklasisty (26.05) zgarnęłam młodego i M., który świerkł u swojej matki i pojechaliśmy w Izery.
Dziwnie wymyślono z tymi
egzaminami. Dzieciaki do ostatniej chwili miały lekcje, jeszcze w poniedziałek,
potem we wtorek, środę i czwartek egzaminy, stres przecież na max i w ogóle
przyszłość się waży, a w piątek znów miały iść do szkoły. Mhm, na pewno. Prawie
nikogo nie było ani w poniedziałek, ani w piątek, bez przesady. Takoż i ja
odpuściłam młodemu i obiecałam wagary zaraz po.
Co do M., to bardzo się zdziwiłam,
że po wielkanocnych hockach wyczynianych przez swoją matkę tak szybko znów do
niej pojechał, ale rzekł, że poczucie obowiązku, sprawy spadkowe etc. Baba
nigdy nie była miła, a teraz wyżywa się na M. potrójnie, ponieważ tak naprawdę
ma wielki żal, że to on przeżył. Umarł ten z synów, z którym miała zawsze dobry
kontakt i z którym się rozumiała i umarł małżonek, z którym mieszkała i który
ogarniał w zasadzie wszystkie codzienne sprawy, od zakupów (nawet) po naprawę
dachu, a został M., do którego zawsze jej było najdalej. Który ją rozczarował,
którego nie kuma, który to i śmo i jeszcze się dziwnie ubiera oraz ma siwe włosy
do połowy pleców (co ludzie powiedzą). W efekcie jest słabo. Pokrzykuje na
niego, stroi fochy, obraża się, robi mu wymówki, wbija szpilki, zamienia każdy dzień
w piekło. Nie próbuje się nawet powstrzymywać, jakby nie docierało do niej, że M.
nie musi w ogóle przyjeżdżać, robić dla niej czegokolwiek, znosić jej. Nic jej
nie jest dłużny, winien. Matka dekady, która wpadła oba razy, po czym P. oddała
babci na wychowanie, a M. chciała, tylko babcia już się nie zgodziła. Dajcie
spokój.
No ale M., to M., stara się, próbuje. Aż w końcu wariuje i mamy kolejny bal. Myślę, że byłby dużo szczęśliwszy, a w każdym razie mniej nieszczęśliwy, gdyby był wredniejszy i mniej altruistyczny, nastawiony na emocjonalny zysk. Żałuję, że ma taką matkę tak samo, jak żałuję, że związał się ze mną. W Izery w sumie planowałam jechać tylko z H., ale gdy M. zadzwonił do młodego z okazji egzaminów i poopowiadał jak mu się (nie)układa z matką, zaproponowałam dołączenie do wyprawy. W ulubionych przeze mnie ostatnio Apartamentach Pod Gondolą i tak płaci się tyle samo za wynajem dla 1, jak dla 4 osób, a R. miał na weekend zaplanowany wyjazd na koncert, więc odpadał. Pewnie, że miałam obawy, zawsze mam, ale.
Takoż przyjechał do Kgu, zostawił auto w moim garażu i pojechaliśmy. Wolałam wziąć swoje auto, ponieważ wtedy mam większą kontrolę, kluczyki w ręku i tak dalej. Udało mi się zarezerwować 22C5, który należy do moich ulubionych, ponieważ ma świetny widok (kluczowe), jest na 1 piętrze i jest tani (za 4 noce zapłaciłam 880 plus opłata klimatyczna).
M. nie wziął na czwartek urlopu
z pracy, bo w dziale, w którym pracował poprzednio, nie było to konieczne, byle
zrobił swoje, np. wieczorem. Tu inaczej. Telefon się rozdzwonił, musieliśmy
zamienić się miejscami i przez większość drogi klikał w laptop. Szkoda, że zawczasu
nie przyszło mu do głowy, że będą go sprawdzać, niepotrzebny zgrzyt.
W piątek podwiózł nas do Smedavy i wrócił pracować, żeby już nie przegiąć. Na przełęczy z naszych zaskoczonych piersi wydarł się okrzyk zdziwienia, ponieważ chaty już nie ma. Jest wielka dziura i wylewane są fundamenty pod nową. Dobrze, bo Smedava pomału się rozpadała, nie można było tam spać, tylko parter i piwnica były używane. Szkoda, bo miała ten swój alternatywny urok zapleśniałego schroniska. Kominek, głowy zwierząt na ścianach. Jasne, A!A!, ale ten klimat... Póki co dla potrzebujących jest tymczasowy bar i toalety w przyziemiu. Estetycznie, aseptycznie. Chciałabym, żeby szybko i porządnie zrobili nową chatę z opcją nocowania. Super by było. Zamiast za każdym razem specjalnie tam jeździć, prosto z pokoju wychodziłoby się na szlak.
Padało. Chwilami siąpiło, czasem
lało, ale głównie po prostu padało i już. Miałam parasol, bo wg mnie parasole
wspaniale sprawdzają się w górach, niech sobie cały świat mówi, co chce. Jak w
najbardziej nieprzemakalnej kurtce spokojnie wysiąkać nos nie przemaczając
chusteczki natychmiast po wyjęciu z kieszeni? Jak obejrzeć mapę, odebrać
telefon, zjeść kanapkę? Parasol tworzy nam małą, bezpieczną, suchą przestrzeń,
która chroni nas choćby do pasa i już jest inaczej.
Specjalnie nie wiało, więc
nie było zimno, H. opowiadał mi moc historii i w sumie było przyjemnie, tylko
telefon wciąż dzwonił, bo wszyscy coś chcieli. Nie mogliśmy też wejść na żadną
skałkę, to byłoby głupie. Po przejściu przez Jeleni Strań i dotarciu do Jizerki
poszliśmy na obiad do Pańskiego Domu. Był to błąd. Do tej pory zawsze tylko coś
tam piłam i to na dworze. Boszz, jakie jedzenie. Fatalne. H. wziął mięso, ja
knedle z jagodami, oboje nie zdołaliśmy zjeść swoich dań, tak były okropne.
Drugie miejsce w kategorii "kiszka", zaraz za tą rosyjską restauracją w Gdańsku.
Trudno. Nawiasem mówiąc, kelner świetnie porozumiewa się z niemieckimi gośćmi,
natomiast po polsku nie rozumie ani słowa, nawet z tych, które mamy takie same.
Jeszcze chwilę pomokliśmy i
naraz na łące prowadzącej od parkingu do lasu zakrólowało słońce. W lesie pięknie,
zieleń parowała, mgliste mary się snuły. Przeszliśmy przez mostki do Polski
(już nie trzeba po prowizorycznej kładce) i dotarliśmy do Orla, znów w deszczu.
To jest dopiero zapluta dziura, co nie? Kiedy jest pogoda i siedzi się na
dworze, spoko, ale w takie dni, jak ten, gdy nie ma innej opcji, jak tłoczyć
się w środku... Naprawdę :-), a i tak się człowiek cieszy, że to miejsce jest i
można wypić herbatę. Wkrótce znów się przejaśniło i do Jakuszyc doszliśmy w
słońcu, z kurtkami pod pachą. M. nadjechał i odebrał nas zgodnie z planem, "po
drodze" robiąc zakupy po czeskiej stronie. W sumie byłam zadowolona z tego
dnia, pomimo aury, natomiast H. podsumował, że kiedy tak pada, nie czuje, że
wędruje dla samej wędrówki, obcowania z górami i tak dalej, tylko jakby musiał
gdzieś dotrzeć, bo trzeba, typu, że orkowie napadli na wioskę i musi spieszyć z
pomocą.
Wieczorem M. pił i dzielił włos
na czworo, co było nużące. Niby rzekł zaraz na wstępie, że nie zamierza
opowiadać mi o problemach z matką, a potem gadał o tym w kółko i w kółko ileś
razy. Jasno mu powiedziałam, co sądzę, jak sobie z tym radzić, co wg mnie powinien
zrobić, żeby się nie pognębić na max. Jakie są sposoby, metody. Wszak to prosta
zołza, nie jakaś wyrafinowana manipulatorka, znamy jej zagrywki od
dziesięcioleci. A ten w koło Macieju.
W końcu zamachałam rękami,
rzekłam, że mam tego dosyć i własne problemy, po czym poszłam spać.