Widoki
Jeszcze nie pisałam, że mocną stroną Hanzy są śniadania. Przyzwoite, nie ma się co czepiać. Sok Pureny zbyt rozwodniony, co jest standardem, bo wlewa się do dystrybutora koncentrat i wodę, więc pewnie aż kusi, żeby przyoszczędzić. Reszta OK i wybór na tyle spory, że nie da się spróbować wszystkiego.
Wybraliśmy się do Domu
Uphagena, po drodze zahaczając o pocztę, ponieważ Joanet poleciła, a ona się
zna. Faktycznie, to ci poczta! Bajkowa. Fanom Harry'ego Pottera by się na bank
podobała.
Kamienica Uphagena, jak kamienica, późne rokokoko, nie każdy to lubi, ale uczciwie podziwiać trzeba ogrom pracy włożony w rekonstrukcję wnętrz, bo wcale nie jest tak, że po prostu zachowały się nienaruszone. Dopiero gdy się obejrzy zdjęcia ukazujące stan sprzed renowacji można ocenić - docenić heroiczną pracę.
Zaszłam do dwóch sklepów, w
których swoje wyroby sprzedaje firma, od której biorę bursztyn w złocie. Spodziewałam
się, że mnie zatchnie, że wybór będzie ogromny, a przede wszystkim, że będę
mogła obejrzeć wszystkie rzeczy, które mają w katalogu. Szczególnie interesowało
mnie, których łańcuszków używają do cienkich bransolet. Na zdjęciach słabo to
widać, a porobiło się tak, że jeśli chcę je u nich zamówić, mam dostarczyć
własny materiał, bo im się pokończył i nie zamierzają specjalnie zamawiać dla takiego
małego żuczka, jak ja. Ku memu zdziwieniu okazało się, że mam w sklepiku szerszą
ofertę, niż oni w sklepach sygnowanych nazwą swej wielkiej firmy. Która ze mną,
nie zapominajmy, ledwie raczy gadać. Naprawdę się mocno zdziwiłam i nie wiem. Idą
tylko w hurt olewając sklepy, pomimo, że muszą za nie płacić niezły czynsz (na
Mariackiej), czy mają większe ego, niż zasoby.
Potem wzięliśmy auto i pojechaliśmy do Olivia Star. Interesująco. Płatne parkingi przy obiekcie, w dni robocze wjazdy na górę od 12.00. Żadnych kolejek tak teraz, poza sezonem, nie było, wiec rezerwowanie zbędne.
Na górze można powiesić kurtkę, są bezpł. toalety i bezpł. miejsca chilloutowe do oglądania widoków. Można też skorzystać z restauracji. Mają słabą wentylacje, więc przeszkadzały mi intensywne zapachy z kuchni. Powaliła mnie propozycja: "Wykup uchodźcom z Ukrainy obiad z widokiem". Naprawdę?
Obchodziliśmy z młodym
przestrzeń przysiadając tu - tam i bawiąc się w znajdowanie tego i owego na
dole, typu: "Czy widzisz czarnego pieska?", "Czy widzisz zieloną ławkę?".
Tak między nami mówiąc, to widok z Olivia Star jest bardzo rozległy lecz wcale
nie piękny. Tu sklep wielkopowierzchniowy, tam budowa, ówdzie blokowisko. I lasy na horyzoncie.
W cenie biletu ma się wstęp
do ogrodu na parterze. Taka oranżeria. W zasadzie wszystkie miejsca siedzące
należą tam do Tiki Bar, serwującego bardzo niepolską kuchnię. Prawie nie mają
dań wege. Wzięliśmy koktajle i zjadłam bao z tofu, a młody kanapki dnia. Tak od
bidy, ale miło posiedzieć w tropikalnej atmosferze, z pitoleniem ptaszków z offu.
Długo deliberowaliśmy, czy w
następnej kolejności udać się do Akwarium MIR w Gdyni, czy do Sopotu na molo.
H. bardzo lubi zoologiczne klimaty, więc gdyby w oceanarium w Międzyzdrojach i
w fokarium w Helu nie było tak beznadziejnie, bezdyskusyjnie wybralibyśmy się
do Gdyni, ale po tych dwóch ostatnich doświadczeniach ogarnęło nas lekkie
zwątpienie. Czyli Sopot.
Zaparkowałam gdzieś od czapy przed
Lewiatanem na 3 maja, ale spokojnie można było stanąć bliżej wszystkiego, skoro
i tak za pieniądze. Przynajmniej młody nabył swoje ukochane faworki. Zawsze
bierze pół kilo, kilogram...
Molo na razie bezpłatne,
statków jeszcze nie ma, Monciak spokojny, jak nie on, Krzywy Domek jak po
plajcie. Może ożywa tylko w sezonie. Chciałam usiąść w sympatycznej kawiarni/cukierni, ale nie znalazłam niczego zachęcającego. W końcu w McD miły człowiek
z obsługi wpuścił mnie do toalety, H. nabył frytki i usiedliśmy z nimi przed
kościołem. Na sąsiedniej ławce żul, na przeciwko starowinka, którą córka
usadziła, żeby spokojnie połazić po sklepach, pod nogami gołębie. Pogoda
poprawiała się z dnia na dzień i gratulowałam sobie, że akurat wtedy tam
jesteśmy. Prawie nie wiało i miło.
Wróciwszy do Gdańska i odebrawszy wreszcie towar z Lokaah'a zdecydowałam, że czas udać się na obiadokolację. H. nie chciał do żadnej z knajp, w której już byliśmy, więc stanęło na Kuchni Rosyjskiej Aleks. Wszystko jest teraz polityką, więc przeczekaliśmy grupę Ukraińców przechodzącą mimo i dopiero skręciliśmy na schody. Sięgnęłam do klamki i intuicja rzekła mi, że to jednak chyba błąd. No ale.
W środku zero gości,
smutna panienka za barem, wystrój klasyczny, czyli nagie stoły, cisza jak
makiem. Nie bardzo był wybór, więc zamówiłam herbatę z samowara i smażony
pieróg z kapustą i grzybami, a młody kotlet z ziemniakami. Poprosiłam, żeby pani
włączyła jakąś muzykę. No, włączyła, coś w rodzaju rosyjskiego disco. Przyszła
herbata. Taka lura z esencji. Potem jedzenie. H. zjadł panierkę z kotleta. Ja
spróbowałam pieroga i to było straszne: coś bardzo tłustego, ale
zupełnie bez soli i jakiegokolwiek innego smaku. Grzyby, to były po prostu pieczarki,
a kapustę jakby ktoś przeżuł i wypluł. Odstawiłam na bok i podjadłam
młodemu mega przesolone ziemniaki. Śmiać mi się chciało, bo jak to
możliwe, schrzanić dokumentnie aż wszystko. Od herbaty, przez kotlet i pieróg,
aż do ziemniaków?! Statystyka mówi, że to niemożliwe.
Przyszła smutna kelnerka z
pytaniem, czy coś nie tak z moim daniem. Cóż. Wiecie Państwo, nigdy w życiu,
przez pięćdziesiąt lat, nie odesłałam jedzenia do kuchni. Zjadłam, albo
podziubałam, albo ktoś zjadł za mnie, ale przenigdy nie robiłam afery na temat
tego, co mam na talerzu. A tu taki zonk. Grzecznie oznajmiłam dziewczynce, że danie
jest niejadalne. Spytałam, czy kiedyś go próbowała i czy czasem kucharz nie
rzucił posady z politycznych przyczyn. Rzekłam, że niech nie bierze tego do
siebie, bo w końcu nie ona gotowała. Zabrała talerz, wróciła z propozycją, że
mogę wybrać coś innego. Odmówiłam. Rzekłam, że naprawdę jestem głodna, nie, że
od czapy wybrzydzam, ale już bardzo dziękuję, nic tu nie będę zamawiać. No to
że nie policzy mi za to danie, tylko za nasze napoje i obiad młodego (który
jęknął: "Mogłem się nie zmuszać do jedzenia tej panierki"). Tak też
się stało.
Nadal nie wiem, o co tam
chodziło. Ile osób, tyle zdań na temat. Kryzys wiary? Plajta? Kucharz poszedł
na wojnę? Pralnia i goście są wręcz niepożądani?
Poszliśmy do E. Wedel z widokiem na zmierzchającą Wełtawę. Bardzo miło. Lody, herbata, czekolada. Prawdziwy relaks, żadnych szokujących niespodzianek i wreszcie dostałam to słodkie, które za mną chodziło. Bo w hotelu niby dali mi talon na "powitalne ciasto", ale chyba pokojówki mi go jakoś sprzątnęły, bo na bank nie wyrzucałam, a przepadł bez wieści.