Długim przedmiotem smutnym

 Jesienią H. i mi kończy się ważność paszportów. Zawsze zwracam na to uwagę, ponieważ do całego mnóstwa krajów nie można wjechać nie mając paszportu ważnego a to 3, a to 6, a to nawet 9 m-cy. Nie wiem, co im za różnica, skoro deklaruje się np. tygodniowy pobyt i okazuje bilet powrotny, no ale.

Zaraz na początku lutego weszłam więc na stronę urzędu, żeby zabukować wizytę, bo napisali, że w związku z zarazą nie przyjmują petentów z ulicy, trzeba mieć wyznaczony termin. H. jest niepełnoletni, w związku z czym przy składaniu wniosku paszportowego muszą być oboje rodzice. Musiałam powiadomić, że już nie napiszę "poprosić" M. żeby przyjechał z Wro. Polecił mi zarejestrowanie nas na  piątek lub poniedziałek, bo wtedy łatwiej mu urwać się z pracy. Trzeba było znaleźć dwa wolne terminy obok siebie, bo przecież nie zamierzałam jeździć do Koszalina oddzielnie w sprawie swojego paszportu, a oddzielnie w sprawie paszportu H., ani kwitnąć tam godzinami w oczekiwaniu na wejście w drugiej sprawie. W związku z tym wszystkim okazało się, że pierwszy dogodny wolny termin, to aż początek marca. Rety. 

M. przyjechał dzień wcześniej, bo miałam obawy, że jeśli umówimy się w Koszalinie tuż przed godziną wizyty w urzędzie, to coś nie wypali i znów m-c czekania. Trochę wybór Zofii: zapraszać M. do Kgu z noclegiem i obawiać się, że coś odwali, czy ryzykować z jego przyjazdem wprost do Koszalina na ostatnią chwilę. W końcu zdecydowałam, że paszport H. najważniejszy, bo sytuacja w Europie zrobiła się tak porąbana, że.

Zakwaterowałam M. w mieszkaniu w porcie, przywiozłam produkty na kolację i było poprawnie do chwili gdy okazało się, że mamy różny pogląd na sytuację na wschodzie co zaowocowało tym, że M. kazał H. i mi opuścić mieszkanie. Musiałam załagodzić, bo. Głupio, że nie mogę z nim ot tak rozmawiać, wyrażać swojego zdania, cokolwiek. Szkoda. To był kiedyś człowiek o porażającej wprost inteligencji i przy okazji naprawdę bardzo, bardzo fajny.

Pojechaliśmy do Koszalina, Breza plus Kafka plus Vonnegut. Jakieś nonsensy, czekanie w sieni, przepychanki, awantury zirytowanych petentów. Na szczęście miałam głębokie wewnętrzne przekonanie, że żadne przeszkody nie zdołają mnie zatrzymać, mam do załatwienia sprawę i załatwię ją, choćby gmach miał spłonąć. Okazało się, że z tymi terminami jest jak ze wszystkim w pandemii, ludzie wchodzili bez wcześniejszej rezerwacji, brali numerek i byli obsługiwani, mogłam nie czekać miesiąca. Tyle tylko, że skoro miałam te umówione godziny, to gdy nadeszły, wezwano nas poza ogólną kolejką.

M. przyjechał na północ pociągiem, ponieważ obawiał się brać starą carismę w dalszą trasę. Po obowiązkowej wizycie w Decathlonie, który wtedy jeszcze nie był opluwany, postanowiłam odwieźć małżonka do teściów, u których chciał spędzić kilka dni. Uznałam, że skoro w naszej sprawie przywlókł się przez pół kraju, należy mu się to. No i bo wtedy nie będzie w Kgu. Wiecie Państwo, już dwa razy odstawiał tu swoje numery, niech tutaj lepiej nie siedzi.

Po drodze zaproponowałam kawę w Bursztynowym Pałacu. Dzień roboczy, więc spokój, naduprzejma obsługa i jak zawsze trochę dziwna atmosfera. Tam się musiały dziać różne rzeczy. W czasie wojny i po. 

M. był w tym miejscu tylko raz, przewiele lat temu. 20? Hotel dopiero co otwarto, w Strzekęcinie krążyły legendy na temat wystroju etc. Ogólnie klimat: państwo w pałacu i chamy w wiosce, naprawdę. Moja babcia gościła tam z wizytą wujka, my mieliśmy ją przywieźć na ranczo, więc postanowiliśmy przy okazji zabrać ją do pałacu, żeby choć raz go sobie obejrzała nie przez płot. Strasznie tam wówczas było snobistycznie, a ceny takie, że choć byliśmy przyzwyczajeni do łażenia po knajpach we Wro, lekko nas przygięło. Od tamtej pory pałac nieco spuścił z tonu, a ceny chyba uległy zamrożeniu, bo kojarzy mi się, że szarlotka była za dwadzieścia kilka złotych (wtedy kosmos, wzięłam z babcią jedną na spółkę) i tak jest też dziś.

No i teraz wjechaliśmy w Strzekęcino, zaproponowałam przerwę w podróży, a M.: "Tylko czy mnie stać tam na kawę?". Zostało mu tamto wrażenie, biedny. Przypomniałam, że przy jego portfelu stać go na każdą knajpę i się uspokoił, ale interesujące jest, że nawet po latach, choć zmienia się status i wszystko, pewne kompleksy mogą jeszcze nagle się objawić.

Zapowiedzieliśmy, że przyjedziemy z pizzami, żeby teściowa nie dziamgała, że jej się zwalamy na obiad. Dość dziwnie wyszło, bo dotarliśmy, oczywiście z ilością żarcia jak dla wojska, bo lepiej żeby zostało, niż miałoby braknąć, a tu teść sobie wyciąga z piekarnika pizzę z mrożonki. Yy? Nie trafi się za nimi nigdy, bez szans. W każdym razie spędziliśmy razem popołudnie, coś tam opowiadałam o Świeradowie, o Izerach, teść się wkręcił i ożywił, dobrze.

Kilka dni później M. wiózł go do Szczecina na chemię, której mu nie zrobiono stwierdzając kłopoty z ciśnieniem, czy co tam. Po kolejnym weekendzie M. wrócił z Drawska do Wro. Dwa dni później teść dostał rozległego wylewu. Lekarz w Drawsku oznajmił, że nie potrafią go zahamować i wysłał teścia do Szczecina. Było to bez sensu, ponieważ wiadomo było, że tam też nikt go ratował nie będzie, natomiast zrobiono to w nadziei na pobranie narządów. Nikt w Drawsku nie spojrzał w kartę i nie skojarzył, że to pacjent z rakiem z przerzutami, tylko ucieszyli się, że będą narządy. Zaczekali na M., żeby taktownie zapytać, czy mogą mu rozparcelować ojca i dopiero on im uświadomił, jak sprawy stoją. Masakra.

Trzy dni później zadzwonili z pytaniem, czy chce jeszcze raz zobaczyć tatę nim odłączą aparaturę, bo śmierć mózgu stwierdzona. Dla spokoju sumienia pojechał, raptem dwie minuty był w sali, ponieważ, jak stwierdził, leżało tam po prostu jakieś ciało, już nie ojciec.

Planowanie terminu pogrzebu, wybieranie trumny, obdzwanianie rodziny i znajomych. M. i teściowa mocno i gorzko się rozczarowali. Wiele osób, na które liczyli, zwyczajnie ich olało. Moja matka mówi, że to dlatego, że teraz bardzo dużo osób umiera i ludzie mają już po prostu dość. Taka trochę jakby znieczulica, albo znużenie.

Spytałam, czy przyjechać wcześniej, bo przecież mogę zamknąć sklep na kilka dni i pomóc, ale M. rzekł, że miejscowa firma pogrzebowa jest max profesjonalna i załatwia wręcz za wiele, aż się nie ma co robić.

Dzwonił do mnie właściwie co wieczór i trzeba było rozmawiać godzinę, półtorej. Rozumiem.

Nie jest jednak tak, że takie sprawy nie wpływają na moje samopoczucie. Rozmowy z tak niestabilną osobą, jak M. i to w sytuacji, gdy krucha konstrukcja jego psychiki się chwieje, są trochę jak próba przejścia przez ruchliwą szosę z rtęcią w dłoniach. Wyobraźcie to sobie. Ktoś Wam wylewa na dłonie szklankę rtęci, macie przejść przez ulicę i nic nie uronić. Tak się czułam.

Do tego niekoniecznie pożądany zalew informacji o tym, co się dzieje. Galopada myśli, jaki to będzie miało wpływ na przyszłość mojego dziecka i moją. Swego rodzaju bezradność wynikająca ze świadomości, że wiem za mało, że przecież prawda w tym wszystkim leży zupełnie gdzie indziej. I że choćbym czytała wszystkie serwisy świata, wszystkich racji/opcji/stron i tak jej nie wyłuskam, za cienka jestem. Rozumiem, że reset, że jego etapy, nie mam na to wpływu, nie zmienię tego, nie przewalczę. Chciałabym tylko znaleźć ścieżkę, którą takie małe żuczki jak mój syn i ja mogą się cicho przesmyknąć. Wywinąć psim swędem.

Trzymałam się jednak całkiem przyzwoicie aż do chwili, kiedy moja matka zrobiła mi via WhatsApp jazdę o to, że H. nie będzie na pogrzebie w białej koszuli i czarnej aksamitce pod szyją. Że w ogóle co? 

Ogólnie nie jeżdżę na pogrzeby, nie uznaję takich imprez, z teściem pożegnałam się świetnie na początku marca i dobrze. Zdecydowałam jednak, że pojedziemy ze względu na M. Jak by nie było, jesteśmy jego rodziną, niech nie stoi nad tym grobem prawie sam. Niech ma świadomość naszej obecności, szczególnie, że mnóstwo osób, na które z teściową liczyli, wymówiła się tym oraz owym.

No i tak sobie trwałam w przekonaniu, że robię wszystko, jak trzeba, a ta mi nagle z jakąś aksamitką i to zaraz z grubej rury, że brak szacunku, że obciach i że konsekwencje. W końcu napisałam: "Mamo, przestań" i przestała, ale już i tak się rozpłakałam.

No i poszło. Tamy puściły i nagle płaczę codziennie całkiem bez powodu. H. powie coś niemiłego - łzy, stara piosenka w restauracji - łzy, opowiadam historyjkę z młodości - łzy, czytam "Lanny'ego" - łzy. 

Nie jestem niedowitaminizowana, czy niedomineralizowana, bardzo o to dbam, a  teraz nawet żeńszeń sobie kupiłam, ale i tak kiszka (w zasadzie wydaje mi się, że odkąd Bodymax Żeńszeń i Ginsana zeszły na psy, wszystkie żeńszeniowe preparaty aptekach, to siano). Raczej to też jeszcze nie klimakterium, po miesiączkach sądząc. Po prostu przeciążenie stresem. Nie ma się czym chwalić.

Co do pogrzebu, to pogoda była cudna, nawet nie zakładałam płaszcza. Jakimś trafem w szafie znalazłam czarną sukienkę, nową, o której istnieniu nie wiedziałam, mój aktualny rozmiar i w ogóle. Nie wiem. Co pół roku się przeprowadzam, więc musiałam kupić ją całkiem niedawno, ale jakoś mi to umknęło. Okeej. W każdym razie miło, dzięki.

Najpierw pojechaliśmy do domu teściowej, gdzie było strasznie drętwo, ale zabrałam H. do ogrodu i tam doczekaliśmy godziny uroczystości. Matka przyjechała z rancza, więc przed mszą przeładowywałyśmy na środku rynku zawartości swoich bagażników. Ja miałam dla niej puste butle na wodę, jajcarki i takie tam, a ona dla mnie pełne butle i mnóstwo badziewia od znajomej, która kiedyś zajmowała się robótkami ręcznymi, a teraz się przeprowadza i w ogóle. Potem była msza, z której dyskretnie z młodym nawialiśmy, bo zapowiedział, że nie ma opcji, znaczy, posiedzieliśmy (z tyłu) gdy wszyscy się zbierali, a wynieśliśmy się gdy ksiądz wkraczał. Poszliśmy na skwer na słońce i wróciliśmy akurat na wynoszenie trumny. Korona by młodemu z głowy nie spadła, gdyby raz odsiedział jakąś mszę, ale już się nie chciałam z nim kłócić. Poza tym w tamtym kościele jest fatalnie zimno, bo wielki, wysoki i przegrube mury.

Na cmentarzu czekało drugie tyle ludzi, co uczestniczyło w mszy, ale ogólnie byłam zdziwiona, że tak znana w mieście osoba ma tak mało gości na pogrzebie. U mojego ojca były tłumy, a tu? Ale może jest właśnie tak, jak twierdzi matka - ludzie mają dosyć.

Potem stypa, jak stypa, marna w sumie, ale to dobrze, bo H. wcześniej dopytywał, dlaczego o nieudanych wyjazdach, wycieczkach, imprezach mówi się, że trochę stypa, no to miał. Niemniej, żeby w knajpie podczas stypy chodził głośno telewizor, to wg mnie przesada. M. i teściowa nie reagowali, więc się nie wtrącałam. W ogóle ten lokal jest specyficzny. W wc kamera. I to konkretnie za kibelkiem, nie że tam, gdzie się myje ręce. Kuzynka M. mi nie wierzyła i potem wróciła z łazienki z oczami jak spodki. "Tak się spięłam, że nawet nie mogłam...". 

Zdaje się, że to takie trochę, khm, miejsce, bo, wg relacji M., gdy przyjechali tam z teściową ustalać szczegóły, rozmowa z właścicielem wyglądała tak:

Teściowa: Czy może nam pan przedstawić menu?

Właściciel: Naprawdę chce pani teraz rozmawiać o menu? 40 złotych od osoby i będzie pani zadowolona.

M.: Chce pan zaliczkę?

Właściciel: Jeszcze nie było takiego, co by mi nie zapłacił.

Teściowa: Da nam pan jakieś potwierdzenie, że mamy na pewno zaklepany ten termin?

Właściciel: Chce mnie pani obrazić?

No.

Stoły ustawiono nie w kwadrat, czy podkowę, tylko w dwa rzędy, więc ludzie byli tyłem do siebie i nie była możliwa ogólna rozmowa. I taka interesująca rzecz: zauważyłam, że parę osób patrzy na mnie z wyraźną niechęcią. Ja nawet tych ludzi nie kojarzę, jakieś kuzynki M., ich mężowie, jakieś dalsze ciotki, albo może sąsiadki teściowej. W każdym razie autentyczna, spersonalizowana niechęć. Czyli teściowa ładnie poopowiadała wszystkim co i jak. Przedstawiła jedyną słuszną wersję przyczyn mojej wyprowadzki z Wro. Spoko. Dość dziwnie się czułam, ale niech im będzie. W końcu mnie nikt o relację nie prosił, nie pytał.

Już wcześniej zapowiedziałam M., że jeszcze trochę z młodym u nich pobędziemy, że mamy dla niego i teściowej zarezerwowany dzień. Żeby nie mieli tak od razu martwej ciszy. Niuans w tym, że oboje zwinęli się do sąsiadów - brata teścia i jego żony i zostaliśmy w tym domu sami. Tak od czapy. Nie wiem, może powinniśmy wprosić się i po prostu też tam iść? Ale bo gdyby zostało powiedziane, że dobra, idziemy do sąsiadów, to luz, ale tak? Cóż. Szczególnie po tym zimnych spojrzeniach wcześniej. Wypiłam herbatę, posiedziałam gapiąc się w okno, po czym kazałam młodemu iść powiedzieć, że odjeżdżamy, bo mieliśmy zabrać do Kgu jakąś ciotkę, która miała tu sanatorium, a też siedziała u sąsiadów. I tyle.

M. wyjechał do Wro kilka dni po pogrzebie, bo ostro się pokłócił ze swoją matką, która wg niego zachowuje się jak potłuczona. Pokłóciła się z odwiecznymi przyjaciółkami, "bo nie tak się zachowały na pogrzebie". Na dwie godziny pojechał odwiedzić starego znajomego, zrobiła mu jazdę, "bo jest tyle do zrobienia". Zastrzegł, że będzie pracował w nocy i wstanie dopiero na dziewiątą, na pracowe spotkanie online, obudziła go o siódmej, "bo tata o tej porze to już zawsze jeździł po zakupy". Zagubiona jest kobieta, chce, żeby otoczenie się nad nią użaliło, zdjęło wszystko z barków, jak robił jej mąż. W życiu nie zapłaciła żadnego rachunku, nie załatwiła niczego w urzędzie, od tego był teść. Ma prawo jazdy, nie potrafi prowadzić i tak jest ze wszystkim. M. twierdzi, że doprowadziła go do ostateczności. W efekcie wykrzyczał jej, że nie jest swoim ojcem i nie zamierza nim być. Nie przyjechał go zastąpić, tylko jej pomóc. Nie będzie chodził w jego butach, nie zamieszka z nią, nie spędzi z nią Wielkanocy.

Wiecie Państwo - święta. Ona się od nas zawsze opędzała, od naszych przyjazdów. Traktowała je jak dopust boży, ponieważ uważała, że musi wtedy sprzątać i gotować. Nie musiała, nie wymagaliśmy tego, chodziło o pobycie razem, kij z porządkiem, a jedzenie można zamówić, albo kupić w garmażerce, ale dla niej obecność, czy to nasza, czy P. z żoną i dziećmi, to był wielki problem. Czasem wprost odmawiała, a jeśli udało się przyjechać, słyszałam, jak potem żali się koleżance przez telefon, że "dzieci ją najechały". Nie, że wow, chciało nam się wlec przez pół kraju, poświęcić czas, przywieźć wnuki i tak dalej, tylko że kłopot.

Zawsze na pierwszym miejscu był teść i dom, jako taki. Psy, koty, ogródek, prasowanie, dżemy. Potem bardzo długo nic, wreszcie synowie, z czego M. na drugim miejscu, bo otwarcie przyznawała, że woli P. (niech mu ziemia). Wnuki w zasadzie poza nawiasem, tylko do zdjęcia. Ulepiła sobie ów mały światek, jak chciała, a kiedy zabrakło teścia, na którym to wszystko nabudowała... 

To chyba w ogóle częsta kobieca przypadłość, prawda? Odpuszczamy sobie wszystko, czego nie musimy robić, jakby leniwe? jesteśmy. Zwalamy na facetów jak najwięcej obrzydliwie nudnych i niemiłych spraw i kiedy mamy sobie nagle radzić same, to zonk. 

Nawiasem mówiąc, przy pożegnaniu ja do teściowej: Teraz spokojnie i niech sobie mama poukłada.

Teściowa: Phi, ja bym nawet nie chciała!

Ja: Ale ja nie mówię o jakimś chłopie. Jeden człowiek angażuje się w ogródek, drugi w podróże, albo w relacje towarzyskie, inny ma brydża, czy pieska, kółko różańcowe, cokolwiek. Chodzi o to, żeby mieć to coś, żeby się chciało wstać z łóżka.

Teściowa: Aha. Myślałam, że mówisz o nowym mężu.

Czyli tak - nie chce nawet o tym myśleć, ale gdy wspomniałam o poukładaniu, tylko to natychmiast przyszło jej do głowy.

Popularne posty z tego bloga

Tak, to ja

Odcinanie

Toruń